niedziela, 2 listopada 2014

Dzień Wszystkich Świętych w 1863 roku.


1 listopada 2014 r.
Dzień Wszystkich Świętych, w czasie powstania, stał się w Królestwie na Litwie i Rusi, dniem żałoby narodowej. Nie było niemal rodziny w kraju, która nie straciłaby w powstaniu kogoś bliskiego, lub znajomego. Wiele kobiet na próżno oczekiwało powrotu mężczyzn, dawno poległych, pogrzebanych płytko i niedbale, często nawet bez krzyża. Bory strzegły tajemnic bezimiennych mogił i dramatów, jakie się w tym miejscu rozegrały. Na szczątki męczenników spoczywających w samotnych mogiłach, spadały tylko zwiędłe i pożółkłe liście z drzew, miłosiernie ukrywając je przed okiem wroga.
Litwa, zgnieciona żelazną ręką Murawiewa-Wieszatiela, ociekała krwią niepomszczonych bojowników. Na Żmudzi, część sterroryzowanego duchowieństwa, w strachu o swoje głowy, podpisała wiernopoddańczy apel do cara, potępiając powstanie i zapewniając go w służalczych słowach o swej lojalności. W Królestwie szalał straszliwy staruch, generał-hrabia Berg, namiestnik carski. W każdym większym mieście, a nawet i po wsiach, stały słupy szubienic i uginały się pod ciężarem potwornych owoców Wiotkie sylwetki straconych, miotały się w porywach jesiennej wichury w okropnym tańcu śmierci. Jak Polska długa i szeroka, we wszystkich kościołach śpiewano chorał Ujejskiego;
My już bez skargi nie znamy śpiewu
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń.
W miejscach bitew i potyczek, zamiast zniczów nagrobnych na cmentarzach, świeciły łuny pożarów palących się miast i osiedli. Płonęły, niby pogańskie stosy pogrzebowe, wznosząc ku blademu, nieubłaganemu niebu żałobny welon dymów. Dobytek wielu pokoleń obracał się w popiół. Starożytne miasta, magnackie pałace, białe szlacheckie dwory, podały pastwą płomieni, a najcenniejsze przedmioty, setki wozów wywoziły na wschód. Śmiertelna cisza ogarnęła ziemię w ten dzień żałoby. Tylko kościoły gorzały tysiącami świateł zapalonych przy symbolicznych katafalkach. W miastach policja i żandarmeria wypędzały ludzi z cmentarzy, a czarno ubrane kobiety bito i obdzierano z sukien. Żałoba była zakazana.
W Makowie ten dzień wstał pogodny, choć mglisty. Poprzez białawy opar przeświecało anemiczne słońce. Na tle bladego błękitu nieba, rysowały się ostrymi konturami bezlistne drzewa. Od wczesnego rana niósł się w powietrzu dźwięk dzwonów kościelnych. Biły w Sarnikach. w Tarczku, Świętomarzu, Grzegorzowicach i dalej, jak ziemia Święŧokrzyska szeroka. Na wieżyczce kaplicy grobowej w Makowie, telepała się sygnaturka, pojękując cienkim głosikiem. Spłoszone dźwiękiem dzwonów, podrywały się z drzew stada kawek, wron i kruków, z głośnym krakaniem lecąc ku borom. Starzy gospodarze patrząc na lecące czarne stada, wróżyli długą i bardzo mroźną zimę.
W kaplicy grobowej paliły się grube gromnice w żelaznych lichtarzach, a lżej ranni powstańcy modlili się tam przed ołtarzem przybranym w wieńce cierniowe i śnieżne kwiaty chryzantem. Wpatrując się w skręcone męką na krzyżu Ciało Chrystusa, odmawiali szeptem modlitwy na poległych kolegów.
Wsparta o obitą safianem poręcz otwartego landa, Nina patrzyła jadąc, na mijany krajobraz, cichy i pełen jesiennej melancholii. Wszędzie widoczny był smutek zamierającej natury, przypominający nieruchomą, martwą pogodę, jaka maluje się na twarzach zmarłych, gdy rysy wygładzą się po męce agonii, a na ustach pojawi się ów tajemniczy, rozdzierający serce uśmiech. W cichym, bezwietrznym powietrzy dziwnie ponuro rozlegały się krakania wron, wtórujących głosom dzwonów. Wysoko, pod samymi obłokami, ważył się na rozpiętych skrzydłach orzeł bielik wypatrując żeru. W miarę zbliżania się do Sarnik, głos dzwonów stawał się coraz donioślejszy. Tego roku przybyło zmarłych, za których Nina pragnęła się pomodlić. Po tamtej stronie był jej biedny synek, ukochany i nigdy nie dość opłakany braciszek Jaś, ciotka Maria i wuj Ksawery, wojewodzina i wielu znajomych poległych w bitwach. Zmarli, w pokorze śmierci, oczekiwali na pacierz i wspomnienie.
Przed kościołem w Sarnikach stały powozy, bryczki i chłopskie furmanki, sam zaś kościół nabity był ludźmi, stojącymi głowa przy głowie od stalli, aż po chór i na przykościelnym placu. Miedzami ciągle jeszcze szli gospodarze, niosąc woskowe świece i wieńce z nieśmiertelników. Panie weszły przez drzwi do zakrystii. Mijając ławkę kolatorską wujostwa, Nina wyobraziła sobie, co w tym dniu przeżywa biedna Binia, tak oddalona od grobów najbliższych i samotna w swojej rozpaczy. Dla Niny widok pustej ławki wujostwa i stojącej obok ławki pani wojewodziny, również był ogromnie przykry i bolesny. Poprzedniego roku, w tym dniu, stara dama zbierała tutaj datki na rzecz rodzin więźniów politycznych i nikt wtedy nie przypuszczał, że powstanie tak szybko wybuchnie, pochłaniając tysiące ofiar.
Przed wielkim ołtarzem stał czarny katafalk obstawiony płonącymi gromnicami. Mszę żałobną odprawiał sam proboszcz otoczony ministrantami, bo wikary dyplomatycznie udał chorobę, podejrzewając nie bez racji, że kazanie zawierać będzie dobitne akcenty polityczne. Nie mylił się, bo proboszcz ze zwykłą u niego odwagą, wygłosił płomienne przemówienie. Ludzie padli na kolana, modląc się głośno za ojczyznę, za poległych powstańców, pomordowanych i wywiezionych na Sybir, błagając Boga, żeby policzył im poświęcenie i zapał, z jakim szli do walki o niepodległość ojczyzny. Modlono się za skazańców pracujących w nieludzkich warunkach w uralskich i syberyjskich kopalniach i przebywających w celach śmierci. Z płaczem żebrano u Boga łaski dla konających na straszliwych „etapach” i w więzieniach.
Nina wsparła łokcie o pulpit ławki i zasłoniła oczy, żeby nie patrzyć na katafalk. Głośne modlitwy nie pozwalały się jej skupić i bezmyślnie powtarzała w kółko: - Boże, zmiłuj się nam nami. Stojący przy ołtarzu proboszcz, obejrzał się na nią i dał jej znak. Ciężko podniosła się z ławki i weszła na chór. Organista ustąpił jej miejsca przy organach i zajął się kalikowaniem. Uniosła krynolinę i usiadła, kładąc dłonie na klawiaturze. Przy niej stanęła Jadwiga Wąsocka. Kiedy ludzie usiedli po przyjęciu Komunii, organy zagrały przygrywkę, a Jadwiga wziąwszy głęboki oddech, przepięknym, metalicznym sopranem, zaśpiewała:
Bogurodzico! Dziewico! Słuchaj nas Matko Boża.
To ojców naszych śpiew. Wolności błyszczy zorza.
Wolności bije dzwon
I wolnych płynie krew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu krew, zanieś przed Boży tron.
Głos śpiewaczki wniósł się lekko ku gotyckiemu sklepieniu świątyni, a Nina nie widząc prawie klawiszy przez zasłonę z łez, musiała co chwilę ocierać oczy dłonią. Po nabożeństwie, Nina poszła uklęknąć przed kryptą Borutyńskich. Spostrzegła, że nie tylko ona pamięta o nich, bo przy żelaznych drzwiach do podziemia, leżały skromne gałązki sosnowe, wianuszki z nieśmiertelników, uplecione rękami wiejskich kobiet, oraz okazałe wieńce z cieplarnianych kwiatów. Paliły się świece i znicze, nie wiadomo przez kogo zapalone. Wiele z tych wiązanek złożyli wieśniacy, czcząc pamięć Jasia i zawsze ze wzruszeniem wspominając o nim.
Chciała się modlić, lecz przeszkadzał jej w tym szept odmawianych pacierzy, przez klęczące obok kobiety. Postanowiła więc przyjechać tu ponownie w Dzień Zaduszny sama, i porozmawiać ze zmarłymi w ciszy Drażnił ją przewalający się przez cmentarz tłum, wrzaskliwe pacierze dziadów i bab proszalnych pod murem cmentarza i swąd palących się zniczów, świec i kaganków. Dym wiercił w nosie i zatykał oddech. {…}
Nazajutrz dzień był o wiele chłodniejszy, a spoza Łysicy napływały ciemne obłoki. Na Ninę czekał już lakierowany powozik, zaprzężony w gniadego kłusaka. Zmagając się z lodowatym wiatrem, jechała w stronę cmentarza. Z północy nadleciał wicher i zdmuchnął aż pod niebo leżące na poboczu drogi zeschłe liście i poniósł je hen, ku sinym borom. Tym razem na cmentarzu było niemal pusto i mogła spokojnie pomodlić się przed kryptą Borutyńskich. Za każdego odmawiała osobny pacierz, bijąc się w piersi i przepraszając w duchu Jasia, że niechcący doprowadziła go niemal do obłędu, wygadawszy się o dramacie jego żony. Wsparła czoło o żelazne drzwi krypty, rozmyślając z rozpaczą, że drodzy zmarli, będąc tak blisko niej, są zarazem oddaleni o całą wieczność, w którą nagle wstąpili.
Z trudem zapaliła znicze i świece gasnące przy silnym , porywistym wietrze. Przypomniała sobie, że w tym miejscu klęczała niedawno matka Jasia, żegnając się z synem. Powiedziała wtedy: - Do widzenia, synku. - wierząc, że spotka go na drugim świecie. Ale czy życie pozagrobowe istnieje? Nina skarciła się surowo za tę bezbożną myśl i włożywszy do kamiennego wazonu bukiet purpurowych róż, podniosła się z klęczek wcale nie pocieszona.
Fragment mojej książki: „ KOCHANKOWIE BURZY”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz