Wszystkim moim kochanym Czytelnikom, pragnę z okazji zbliżającego się Nowego Roku 2017, życzyć samych pogodnych i radosnych dni, zdrowia i tego, żeby zechcieli zaglądać do mego blogu. Postaram się, aby było ciekawie.
sobota, 31 grudnia 2016
ŻYCZENIA NOWOROCZNE.
31 grudnia 2016 roku.
Wszystkim moim kochanym Czytelnikom, pragnę z okazji zbliżającego się Nowego Roku 2017, życzyć samych pogodnych i radosnych dni, zdrowia i tego, żeby zechcieli zaglądać do mego blogu. Postaram się, aby było ciekawie.
Wszystkim moim kochanym Czytelnikom, pragnę z okazji zbliżającego się Nowego Roku 2017, życzyć samych pogodnych i radosnych dni, zdrowia i tego, żeby zechcieli zaglądać do mego blogu. Postaram się, aby było ciekawie.
wtorek, 13 grudnia 2016
JAK TO BYŁO W STANIE WOJENNYM.
13 grudnia 2016 r.
- Jak to, - wyjąkałam przerażona - mamy wojnę?
Byliśmy
przerażeni, choć można było już oczekiwać reakcji ze strony rządu. W kraju źle się działo. Niemal każdy zakład strajkował, domagając się podwyżek płac i jakichś nowych przywilejów. Jadac ulicami polskich miast widziało się zatknięte biało-czerwone chorągwie na znak strajku. Były dosłownie wszędzie. Denerwowaliśmy się mówiąc, że niedługo powieszą chorągwie nawet na wychodkach! Sytuacja zaczęła wyglądać dramatycznie, bo mieliśmy wrażenie, że władze Solidarności straciły kontrolę nad sytuacją i Polska stoi na brzegu przepaści. Wiedzieliśmy od naszych członków z Jeleniej Góry, że na granicy czeskiej i niemieckiej już grupują się wojska.
Sklepy świeciły pustymi półkami, a gigantyczne kolejki za wszystkim, wygladały jak w okresie okupacji niemieckiej. Zakłady nie pracowały, towaru nie było.
Ja należałam do Solidarności i Ojciec obawiał się, żeby nie stało mi się coś złego. Na szczęście byłam zbyt małą płotką, aby władze mną się interesowały. Przez pierwsze dni telefony nie działały.
Poczta i telekomunikacja były pod nadzorem wojska. Potem można było telefonować, lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że aparat jest na podsłuchu, bo często samoczynnie się wyłączał.
Stan mego zdrowia bardzo się pogorszył i wezwany lekarz wystawił mi skierowanie do szpitala. Nie mogłam się sama ubrać, nie mówiąc już o chodzeniu. Żeby dostać karetkę pogotowia, która odwiozłaby mnie do szpitala na Tysiąclecia, Ojciec musiał dzwonić do Komitetu PZPR i prosić o zezwolenie na sanitarkę, bo wszystkie środki transportu, także sanitarnego, były już zmilitaryzowane.
Karetka przyjechała po zmroku. Przy pomocy Ojca ubrałam się i spakowałam. Czułam się okropnie, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, bo wydawało mi się, że zanim wrócę do domu, wybuchnie wojna i więcej Ojca nie zobaczę. Żegnałam się z Nim, kryjąc łzy rozpaczy i przeklinając moją chorobę. Dwaj sanitariusze znieśli mnie po schodach i wsadzili do sanitarki. Ruszyliśmy przez zasypane śniegiem i ścięte mrozem ulice. Tego roku zima była prawdziwie ostra. Co jakiś czas mijaliśmy na rogach ulic palące się koksowniki, przy których ogrzewali się
żołnierze uzbrojeni, jak przed bitwą.
Ten widok nie przyniósł mi pociechy i już całkowicie załamana znalazłam się pod szpitalem. Wniesiono mnie do poczekalni, gdzie musiałam niemal godzinę czekać na lekarza. Zdziwiła mnie cisza panująca w szpitalu. Nie słychać było głosów personelu i chorych, korytarze były puste. Doktor był znajomy, bo leczył mnie na korzonki. Przeczytawszy skierowanie, potrząsnął głową.
Służba
zdrowia pracowała normalnie, codziennie przychodziła pielęgniarka
i dawała mi zastrzyki. Siostrzyczka była dopiero po szkole i
pierwszego dnia wpakowała mi igłę niemal prosto w nerw kulszowy.
Myślałam, że skonam! Jestem wytrzymała na ból, ale wtedy o mało
głośno nie zawyłam. Pielęgniarka była taka zmieszana, że
zrobiło mi się jej żal i udałam, że wszystko jest OK.
Z radia Wolna Europa, płynęły coraz bardziej niepokojace wiadomości. Już w lecie wiedzieliśmy, że przy granicy polsko-niemieckiej i czeskiej, zbierają się wojska. Każdej chwili spodziewaliśmy się, że zacznie się coś dziać. A Rosjan nie trzeba było wzywać, siedzieli w Legnicy!
Nie było towaru? A skąd miał znaleźć się w sklepach, kiedy nie było produkcji? Rolnicy należący do Rolniczej Solidarności, także przestali zasilać rynek w produkty. Mało było mleka, przetworów mlecznych, masła i jaj. O mięsie nawet nie wspominam, gdyż był to artykuł deficytowy, a nawet strategiczny. Braki w zaopatrzeniu, spowodowały nagły wzrost spekulacji. Sama widziałam ludzi, jeszcze przed wprowadzeniem kartek, kupujących po kilka worków mąki, kilogramy cukru, dziesiątki konserw i innych towarów spożywczych. Na własny użytek? Nie, na sprzedaż po paskarskich cenach!
Zaczęto wieczorami wyłączać prąd, siedzieliśmy przy świecach.
Nie było czym handlować, bo zakłady produkcyjne stały. Nie było sprzedaży, więc nie rósł dochód narodowy i groziła nam kompletna zapaść. Sytuacja polityczna była napięta do maksimum. Ówcześni sojusznicy patrzyli na nas zezem, obawiając się, że Polacy znowu staną się przyczyną wybuchu trzeciej wojny światowej. A w takim przypadku, Ameryka nie obrzuciłaby nas batonikami Milkyway, ale uraczyła bombą atomową, znając nasze tajemnice wojskowe, sprzedane USA, przez pewnego zapobiegliwego oficera LWP, którego teraz kreuje się na bohatera narodowego, czyli Ryszarda Kuklińskiego.
Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z rozpaczliwej sytuacji, ale dziś
uważam, że powinniśmy wówczas modlić się za tych, którzy
opanowali ten straszliwy chaos. Ktoś powie, a ofiary stanu
wojennego? Zabijano ludzi! To prawda, było to niestety częścią naszej tragedii
narodowej, a także być może, nie zrozumienia intencji tych, którzy
próbowali nie dopuścić do wybuchu zbrojnego, zakończonego
straszliwą hekatombą milionów Polaków. Nasza historia zawsze
zroszona jest krwią niewinnych ludzi, lecz dziś możemy być dumni
z faktu, iż udało się nam po raz pierwszy w historii, bezkrwawo zakończyć dramatyczny
konflikt i nie dopuścić do wybuchu bratobójczej wojny domowej, lub
nowego kataklizmu dziejowego. W tym wypadku, słowa uznania należą
się także i tym, którzy władzę niemal bezkrwawo oddali.
Miałam
paskudnego pecha. Właśnie 13 grudnia leżałam w łóżku, powalona
szczególnie silnym i okropnie bolesnym atakiem rwy kulszowej, czyli
lumbago. Byłam dosłownie sparaliżowana i nie mogłam się
samodzielnie poruszać, korzystając jedynie z pomocy Ojca, któremu zwaliło
się na głowę całe gospodarstwo, wraz ze mną. To była chyba
niedziela, bo długo spałam, po przecierpianej nocy. Ojciec w drugim
pokoju włączył telewizor, gdyż zamierzał wysłuchać wiadomości.
Po chwili wszedł do mojej sypialni z bardzo poważnym wyrazem
twarzy.
-
Wiesz, dziecko, - powiedział siadając ciężko na fotelu. - dzieje
się coś złego. Właśnie generał Jaruzelski ogłosił stan
wojenny!
Zgłupiałam,
bo nie miałam pojęcia o co chodzi.
![]() |
13 grudnia 1981 rok. Generał Jaruzelski ogłasza stan wojenny na terenie Polski. |
- Jak to, - wyjąkałam przerażona - mamy wojnę?
-
Nie wojnę, lecz stan wojenny. To nie to samo. Chodzi o ograniczenie
swobód obywatelskich, zebrań, manifestacji i tak dalej. Większość
urzędów i zakładów pracy, a także szpitale, są już pod
kontrolą wojska, zmilitaryzowane. Solidarność zawieszona.
Ojciec
przez dłuższy czas tłumaczył mi, co nas czeka i co wolno, a czego
nie wolno. Wychodziło na to, że niczego nam nie wolno! Byłam
bardzo chora, ale wiadomości było tak niepokojące, że przy pomocy
Ojca zwlekłam się z łóżka i pokuśtykałam do drugiego pokoju,
gdzie był telewizor. Do końca życia nie zapomnę twarzy generała
i otaczającej go scenografii polowego studia. Prezenterzy
telewizyjni ubrani w mundury, wyglądali przygnębiająco i ponuro.
Pamiętam, że miał być tego dnia jakiś przyjemny film, ale de
facto programu nie było, jedynie co jakiś czas emitowano ogłoszenie
o stanie wojennym. Dopiero wieczorem nadano polski film wojenny:
„Czerwona jarzębina” i koniec programu!
![]() |
Ulotka w stanie wojennym. |

Ja należałam do Solidarności i Ojciec obawiał się, żeby nie stało mi się coś złego. Na szczęście byłam zbyt małą płotką, aby władze mną się interesowały. Przez pierwsze dni telefony nie działały.
Poczta i telekomunikacja były pod nadzorem wojska. Potem można było telefonować, lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że aparat jest na podsłuchu, bo często samoczynnie się wyłączał.
Stan mego zdrowia bardzo się pogorszył i wezwany lekarz wystawił mi skierowanie do szpitala. Nie mogłam się sama ubrać, nie mówiąc już o chodzeniu. Żeby dostać karetkę pogotowia, która odwiozłaby mnie do szpitala na Tysiąclecia, Ojciec musiał dzwonić do Komitetu PZPR i prosić o zezwolenie na sanitarkę, bo wszystkie środki transportu, także sanitarnego, były już zmilitaryzowane.
Karetka przyjechała po zmroku. Przy pomocy Ojca ubrałam się i spakowałam. Czułam się okropnie, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, bo wydawało mi się, że zanim wrócę do domu, wybuchnie wojna i więcej Ojca nie zobaczę. Żegnałam się z Nim, kryjąc łzy rozpaczy i przeklinając moją chorobę. Dwaj sanitariusze znieśli mnie po schodach i wsadzili do sanitarki. Ruszyliśmy przez zasypane śniegiem i ścięte mrozem ulice. Tego roku zima była prawdziwie ostra. Co jakiś czas mijaliśmy na rogach ulic palące się koksowniki, przy których ogrzewali się
żołnierze uzbrojeni, jak przed bitwą.
Ten widok nie przyniósł mi pociechy i już całkowicie załamana znalazłam się pod szpitalem. Wniesiono mnie do poczekalni, gdzie musiałam niemal godzinę czekać na lekarza. Zdziwiła mnie cisza panująca w szpitalu. Nie słychać było głosów personelu i chorych, korytarze były puste. Doktor był znajomy, bo leczył mnie na korzonki. Przeczytawszy skierowanie, potrząsnął głową.
-
Nie mogę pani przyjąć. - powiedział ściszonym głosem. -
Jesteśmy zmilitaryzowani i jeszcze dziś wypisałem do domu
wszystkich lżej chorych. Zostali tylko ci w najcięższym stanie.
Przepiszę pani zastrzyki, dobre tabletki, dam zlecenie na zabiegi
iniekcyjne w domu, ale do szpitala nie przyjmę. - pochylił mi się
do ucha i szepnął: - Niech pani wraca do domu, bo każdej chwili
może dojść do wybuchu zbrojnego, a wtedy musimy mieć miejsca dla
rannych!
Z jednej strony byłam wstrząśnięta tymi wiadomościami, ale z drugiej strony miałam ochotę doktora uściskać. Wracałam do domu! Sanitariusze wnieśli mnie ponownie do karetki i ruszyliśmy przez ponure miasto pełnym gazem. Ojciec nie wierzył własnym oczom, kiedy zadzwoniłam do drzwi. Widziałam, że o mało nie płakał z radości. Ja także nie posiadałam się ze szczęścia, że nie muszę w tym niebezpiecznym czasie przebywać w szpitalu, z dala od domu.
Z jednej strony byłam wstrząśnięta tymi wiadomościami, ale z drugiej strony miałam ochotę doktora uściskać. Wracałam do domu! Sanitariusze wnieśli mnie ponownie do karetki i ruszyliśmy przez ponure miasto pełnym gazem. Ojciec nie wierzył własnym oczom, kiedy zadzwoniłam do drzwi. Widziałam, że o mało nie płakał z radości. Ja także nie posiadałam się ze szczęścia, że nie muszę w tym niebezpiecznym czasie przebywać w szpitalu, z dala od domu.
![]() |
Grudzień 1981 r. Kopalnia "Wujek". |
Z radia Wolna Europa, płynęły coraz bardziej niepokojace wiadomości. Już w lecie wiedzieliśmy, że przy granicy polsko-niemieckiej i czeskiej, zbierają się wojska. Każdej chwili spodziewaliśmy się, że zacznie się coś dziać. A Rosjan nie trzeba było wzywać, siedzieli w Legnicy!
Z
Wolnej Europy dowiedzieliśmy się o aresztowaniach przywódców
Solidarności, z Lechem Wałęsą na czele. Mówiono o kopalni "Wujek". Doszło tam do rozlewu krwi. Byliśmy
przekonani, że był to zamach na swobody obywatelskie i
przeklinaliśmy WRON-ę, (o ile dobrze pamiętam: Wojskową Radę
Ocalenia Narodowego) a także słuchając rozgłośni Wolna Europa, potępialiśmy wtedy tych, którzy opowiadali
się za wprowadzeniem stanu wojennego. Kościół przyjął postawę wyczekującą, a poźniejszy prymas Polski kardynał Józef Glemp, wzywał do zachowania spokoju.
Święta Bożego Narodzenia
były tego roku bardzo ubogie, bo w sklepach brakowało nawet
podstawowych towarów. Ludzie byli ogromnie przygnębieni. Prezydent
USA Reagan,"solidaryzując" się z polska opozycją, zastosował wobec Polski sankcje, które uderzyły oczywiście nie w
rząd, lecz w prostych obywateli. Między innymi w właścicieli
ferm kurzych! O kurczaku można było sobie tylko pomarzyć.
Polska podzieliła się na tych, którzy byli członkami Solidarności i tych, którzy Solidarności nie popierali. Czasami w rodzinie wybuchały zażarte kłótnie o to, kto ma rację w tym konflikcie.
![]() |
Prymas Polski, kardynał Józef Glemp. |
![]() |
W akcie "solidarności" z Polską, prezydent Reagan nałożył na Polskę sankcje. |
Od
tego czasu minęło 35 lat. Wygasły emocje, a ówcześni przywódcy
nowego, demokratycznego związku zawodowego, który budził tyle nadziei na lepsze jutro, okazali się zupełnie inni, niż wtedy
przypuszczaliśmy, mając ich za bohaterów i męczenników za ideę.
Niestety, nie byli bohaterami, a wielu z nich okazało się zwykłymi
karierowiczami, sięgającymi po władzę.
Z perspektywy upływu przeszło
trzech dekad, zastanawiałam się często, czy generał Jaruzelski
słusznie wprowadził stan wojenny? Wtedy, jako członkini
Solidarności uważałam, że nie. Ale obecnie, obserwując zmiany
jakie zaszły w polityce i w politykach, wywodzących się przecież
właśnie z Solidarności, już wcale nie jestem tego taka pewna.
![]() |
Bo
nie czarujmy się, pod koniec października i na początku grudnia
1981 roku, w kraju zapanował taki chaos, że ani rząd, ani
same NSZZ Solidarność, nie były już w stanie tego opanować.
Niemal każdy zakład pracy uważał za punkt honoru, żeby
zastrajkować. Wiszące na płotach biało-czerwone chorągwie tak nam wówczas spowszedniały, że
dziś już mało kto wywiesza polski sztandar w święta narodowe.
![]() |
Nocami ulice były puste, a światła pogaszone. |
Nie było towaru? A skąd miał znaleźć się w sklepach, kiedy nie było produkcji? Rolnicy należący do Rolniczej Solidarności, także przestali zasilać rynek w produkty. Mało było mleka, przetworów mlecznych, masła i jaj. O mięsie nawet nie wspominam, gdyż był to artykuł deficytowy, a nawet strategiczny. Braki w zaopatrzeniu, spowodowały nagły wzrost spekulacji. Sama widziałam ludzi, jeszcze przed wprowadzeniem kartek, kupujących po kilka worków mąki, kilogramy cukru, dziesiątki konserw i innych towarów spożywczych. Na własny użytek? Nie, na sprzedaż po paskarskich cenach!
Zaczęto wieczorami wyłączać prąd, siedzieliśmy przy świecach.
Nie było czym handlować, bo zakłady produkcyjne stały. Nie było sprzedaży, więc nie rósł dochód narodowy i groziła nam kompletna zapaść. Sytuacja polityczna była napięta do maksimum. Ówcześni sojusznicy patrzyli na nas zezem, obawiając się, że Polacy znowu staną się przyczyną wybuchu trzeciej wojny światowej. A w takim przypadku, Ameryka nie obrzuciłaby nas batonikami Milkyway, ale uraczyła bombą atomową, znając nasze tajemnice wojskowe, sprzedane USA, przez pewnego zapobiegliwego oficera LWP, którego teraz kreuje się na bohatera narodowego, czyli Ryszarda Kuklińskiego.
![]() |
Pomnik Kuklińskiego obrzucony ekskrementami. |
poniedziałek, 12 grudnia 2016
ŻEGNAJCIE WĘGRY!
12 grudnia 2916 r.
Hala targowa w Budapeszcie |
-
Żałuj, że nie byłaś! - mówi Marysia.
-
Żałuj, że pojechałaś! - odpowiadam i korzystając, że jesteśmy
chwilę same, opowiadam jej o panu Svenie. Koleżanka patrzy na mnie
z osłupieniem i znacząco puka się palcem w czoło.
- Ty
idiotko, czemu nie dałaś mu adresu? - pyta, posyłając mi wymowne
spojrzenie. - Tylko nie zawal sprawy i napisz do niego.
-
Jasne, napiszę. - obiecuję, pokazując jego wizytówkę.
Marysia
kiwa z uznaniem głową i uśmiechając się łobuzersko mruczy:
-
Wiedziałam, że coś z tego będzie!....Facet ma klasę, to widać.
Pomyślałam sobie poniewczasie, że tym razem mogłam zrezygnować z moich zasad i dać Svenowi adres.Trudno, jak przyjadę do domu, to z pewnością napiszę do niego.
Nie idziemy po kolacji spać, bo będzie pożegnalna zabawa. Na kolację podają nam sałatkę jarzynową, (porcyjki jak dla przedszkolaka), kieliszek wina i jedno ciasteczko. Bryndza! Dla formy skubię ciasteczko. Tak się najadłam w Budapeszcie, że nie mam ochoty na to marne jedzonko.
Nie idziemy po kolacji spać, bo będzie pożegnalna zabawa. Na kolację podają nam sałatkę jarzynową, (porcyjki jak dla przedszkolaka), kieliszek wina i jedno ciasteczko. Bryndza! Dla formy skubię ciasteczko. Tak się najadłam w Budapeszcie, że nie mam ochoty na to marne jedzonko.
Pytam
Marysię, co jedli na obiad?
- Ryż!
- syczy, krzywiąc się z wyrazem obrzydzenia.- Nie zdziw się, jak zacznę mówić po chińsku.
Z gniewem stwierdzamy, że ktoś robi na nas złoty interes. Po
kolacji zachodzimy do coctail - baru, gdzie jest dansing. Półmrok,
dyskretna muzyka i kolorowe punktowce prowadzące pary na parkiecie.
Na sali wielu gości, przeważnie Niemcy z RFN i Anglicy.
![]() |
Nocne życie. |
U Niemców, czy Brytyjczyków, na stoliku kieliszek wina lub butelka wody mineralnej.
U naszych panów, baterie butelek z wódką, winem, lub koniakiem, na kuraż! Ktoś intonuje przepitym basem: - Góralu, czy ci nie żal......- zagłuszając orkiestrę.
Oj,
żal mi tej ślicznej nocy sierpniowej przepitej w dusznej sali.
Tańczę dwa razy z panem z naszej wycieczki. Szeptem zwierza się
mi, że kupił piękną biżuterię i koniecznie chce mi ją pokazać
w swoim pokoju. "Człowieku - myślę zniesmaczona - daj ty mi
święty spokój. Ja tu myślę o powrocie domu i radości Ojca, a ten głupek
wyjeżdża mi z propozycją seksualną. Żona powinna wybić mu z
głowy amory, za pomocą tłuczka do mięsa, lub wałka do ciasta."
Kpinami
zbywam nalegania zalanego adonisa i odsuwam się od niego na
przyzwoitą odległość, bo facet lubi tango - przytulango, a ja
nie! Gość jest już po kilku głębszych kieliszkach i wypłakuje
mi się w dekolt na małżonkę, która go wcale nie rozumie. Powoli
zaczyna mnie to wkurzać, i w końcu mówię zniecierpliwiona:
-
Niech pan nie narzeka. Każda kobieta jest przekonana, że ma męża
idiotę, dziecko geniusza i nie ma się w co ubrać! Ja nie odbiegam
tej od normy, więc proszę nie mieć złudzeń co do mnie. Dobranoc!
Opuszczam
salę i wychodzę na balkon, żeby popatrzeć na Dunaj nocą. Ogromna
rzeka mieni się tysiącem różnokolorowych świateł. Nad głową
mam granatowe niebo pełne jasnych gwiazd. Noc jest bardzo ciepła,
przeniknięta zapachem róż, wielce romantyczna. Chętnie poszłabym
jeszcze na spacer, lecz nie mam z kim.
Robi się późno i czas udać się w objęcia Morfeusza. Koleżanki są już w pokoju, więc kąpiemy się kolejno i
wskakujemy do łóżek. Marysia momentalnie zasypia, a my z panią
Marylką, opowiadamy sobie zabawne historyjki, chrupiąc orzeszki w
czekoladzie. Cieszymy się, że jednak przywieziemy coś do domu.
![]() |
Dunaj przy świetle księżyca. |
Węgry żegnają nas śliczną letnią pogodą.
Zapowiada się upał, więc wkładam lekką bluzeczkę i spódniczkę, a spodnie i
kurtkę chowam do torby. Pakujemy się z pośpiechem, bo wyjeżdżamy
wcześnie, żeby jeszcze w nocy dotrzeć do Polski. Na śniadanie
dają nam kanapki z jajkiem i salami, twarde jak podeszew. Przez to
cholerne salami cały dzień miałam kłopoty z żołądkiem.
Przed wejściem do hotelu robimy pożegnalne zdjęcie i wsiadamy do autokaru. Oglądam się jeszcze na niknący za drzewami hotel, przeżyłam tu kilka przyjemnych chwil.
Ginie nam z oczu góra
zamkowa i śliczny Visegräd,
mijamy Esztergom i z wielką szybkością pędzimy po gładkiej
szosie, trzymając się brzegu Dunaju. W jakimś miasteczku kupujemy
na drogę winogrona i pomidory, wypalając przy okazji papierosa.
Wstrętny nałóg!... Powoli znikają wzgórza, bo jesteśmy już na
Nizinie Węgierskiej i zbliżamy się do granicy. Dunaj niknie nam z
oczu. Piękny szary Dunaj. Zobaczymy go jeszcze w Bratysławie
Przed wejściem do hotelu robimy pożegnalne zdjęcie i wsiadamy do autokaru. Oglądam się jeszcze na niknący za drzewami hotel, przeżyłam tu kilka przyjemnych chwil.
![]() |
Żegnaj Visegrad. |
Kierowca włącza radio i łapie Warszawę. W dzienniku podają
wiadomości o jakichś zajściach w województwie jeleniogórskim.
Chyba znowu w "Gencjanie".
Wiadomości są raczej
pesymistyczne, wszędzie strajki, manifestacje, widocznie sytuacja w
Polsce jeszcze się zaostrzyła. Jezu, żeby tylko nie zamknęli
granicy! Strach pomyśleć, co by się z nami tu działo. Rozmyślam
o zamieszkach w kraju i przychodzą mi na myśl krytyczne uwagi
Węgrów pod naszym adresem Nasz przewodnik węgierski zauważył
nie bez słuszności, że nie powinniśmy skarżyć się na puste
sklepy. Ostateczne żaden rząd nie zrobi cudu, i nie napełni półek
sklepowych towarem, kiedy fabryki stoją. Trudno się z nim nie
zgodzić.
![]() |
Kupujemy owoce. |
O
piętnastej zatrzymujemy się w Brnie. Mamy czeki na 90 koron i
biegamy z nimi po całym mieście, szukając kantoru wymiany walut.
Orbisowska organizacja znowu spłatała nam figla! Obiad spożywamy
w małej i kiepskiej restauracyjce. Jakaś cienka zupka i knedliki z
piwem. Wspominam Budapeszt. Ech, łza się w oku kreci! ... Za
uzyskane korony, kupuję Ojcu tytoń do fajki, a sobie świetny puder
Dermacol.
![]() |
Brno, stolica Moraw. Drugie co do wielkości miasto w Czechach. |
Węgier nie pokazał się już wcale na pożegnalnym wieczorze, chociaż wiemy, że był zaproszony. Widocznie wolał chłopak nie ryzykować. Pani pilotka tęsknie za nim wyglądała, a kiedy nie przyszedł, była wściekła i na wszystkich warczała. Zdaniem naszych wycieczkowiczów, brak jej zdolności do tej pracy. Moim skromnym zdaniem, powinna się zatrudnić, jako przodująca dojarka z najbliższym PGR-ze i wyżywać się na krowach! Kierowca klnie jak szewc, bo chce w nocy przekroczyć granicę i dojechać do Wrocławia, tymczasem naszych milusińskich nie ma. Zapadli się jak kamień w wodę. Na domiar złego śliczna pogoda nagle się psuje i z pochmurnego nieba zaczyna kropić deszcz.
Wraz z pierwszymi kroplami spływają do autokaru spóźnialscy, obładowani tobołkami i paczkami. Pilotka wita ich histerycznym wrzaskiem, kierowca ciśnie gaz do dechy i ruszamy z kopyta. We wnętrzu autokaru rozpoczyna się głośna pyskówka pomiędzy spóźnialskimi a pilotką. Kilku wycieczkowiczów odważnie wylicza jej grzechy powszednie. Dobrze jej tak! Całą drogę umilała nam życie, dbając tylko o swój kuper i handelki. Nami się prawie zupełnie nie zajmowała i należy się jej kilka słów twórczej krytyki.
![]() |
Krajobraz na Morawach. |
Jestem
już bardzo zmęczona i senna, bo w ciągu dnia mieliśmy tylko dwa
krótkie przystanki na papierosa i obiad. Wzdycham z ulgą, kiedy o
północy dowlekliśmy się do czeskiej granicy. Czescy celnicy w Harrachov-Jakuszycach nie
przypominają uprzejmych Węgrów, a ściślej mówiąc zachowują
się po chamsku, pokrzykując na nas i przestawiając ludzi jak
figury na szachownicy. Przewracają mi torbę do góry nogami i
czepiają się zagranicznych papierosów Chesterfield kupionych na Węgrzech. Każą
mi zapłacić za nie cło! Nie mam już ani korony, a zresztą paczka
z papierosami jest otwarta. Tłumaczę im, jak komu dobremu, że to
przecież nie są ich papierosy, tylko amerykańskie, a celnicy
węgierscy na przejściu granicznym nie mieli żadnych uwag. Dopiero
po dłuższej wymianie zdań, celnicy raczą darować mi cło. Ale na
tym sprawa się nie kończy, bo polecają mi pokazać dokumenty i
przetrząsają torebkę, jakbym tam ukryła niewielką bombę
atomową.
Pomimo
zimna i rozsadzającej mnie wściekłości, nucę sobie pod nosem
piosenkę z Kabaretu Starszych Panów:" My jesteśmy straszne
dranie. Dranie tanie niesłychanie"...! Ręce mi się trzęsą
ze zdenerwowania i cała telepię się z nerwów. Nareszcie
przekraczamy polską granicę.
Uff! Wcale nie uff, bo trafiliśmy z
deszczu pod rynnę! Polscy celnicy w Jakuszycach są w bojowym nastroju i mają
wesoły zamiar rozebrać nam autokar na części. Brutalnie rozkazują
nam wysiąść z wozu i przeszukują bardzo dokładnie bagaże. Rany
boskie, jak coś znajdą, to każą nam tu siedzieć do rana. Stoimy
przy wozie i dzwonimy zębami, bo powietrze górskie jest lodowate.
Podejrzewam, że jest nawet przymrozek, a my wszyscy ubrani jesteśmy
na letniaka. Kurtki i spodnie w torbach, a torby w rękach celników,
którzy nie przejmują się nami. Trzęsę się jak galaretka i
przeklinam wszystkich handlarzy, ponieważ to przez nich ta cała
sekatura.Chyba jednak nie tylko przez handlarzy. Celnicy poszukują także materiałów dostarczanych z zagranicy naszej Solidarności. Powielaczy, drukarek, papieru i innych rzeczy.
Punkt graniczny Harrachov-Jakuszyce. |
Nie
tylko nam się dostaje, bo widzimy, że w pobliżu celnicy rozbierają
jakiegoś"malucha" dosłownie na czynniki pierwsze,
zaglądając w każdy otwór. Przypominam sobie domniemanych
"Amerykanów" z Vaci utca, i życzę im serdecznie
solidnego przetrzepania na granicy. Tamten handelek nie ma nic
wspólnego, z przywiezieniem z konieczności do kraju, brakujących
artykułów spożywczych. To nie przyjemność, lecz po prostu mus.
Chciałabym wybrać się na zagraniczną wycieczkę jedynie w celach
turystycznych, jak w latach siedemdziesiątych, myśląc o przyjemnościach zwiedzania obcych krajów,
a nie zakupie artykułów spożywczych.
Jesteśmy
tak zmarznięci, że przypominamy sine sople lodu. Oj, zdaje się, że
celnicy zwęszyli bardziej interesujący towar, niż kawa i szynka w
puszce. Pewnie dostali cynk, że ktoś przemyca drukarki,
radiostację, lub coś równie paskudnego. Dlatego tak się miotają
i dają nam w kość. Jedna z naszych pań, ma za dekoltem cały
zwitek banknotów dolarowych i dosłownie mdleje ze strachu, że ją
celnicy dorwą. Na szczęście nie grozi nam rewizja osobista i
kobieta może spokojnie odetchnąć.
Ruszamy
w dalszą drogę dopiero o drugiej nad ranem. Źle się czuję, bolą
mnie płuca i wiem, że bardzo się przeziębiłam stojąc na mrozie.
Próbuję zasnąć, ale zmęczenie nie nie pozwala mi drzemać.
Wyciągam więc torebkę, żeby sprawdzić, czy mam wszystkie
dokumenty. Na szczęście nic nie zginęło na czeskiej granicy. Dla
porządku sprawdzam boczną przegródkę, gdzie włożyłam wizytówkę
pana Svena. Nie ma! Gorączkowo przerzucam wszystkie drobiazgi,
wykładając je na stoliczek. Ale już wiem, że wizytówki nie znajdę.
Z całą pewnością jej nie zgubiłam, tylko wyjęto mi ją na granicy. Pewnie celnicy czescy podejrzewali, że to może być jakiś kontakt szpiegowski. Nie napiszę już do Malmö. Pozostały mi tylko wspomnienia i żal, że niemądrym uporem sama sobie zaszkodziłam. Wolę nie wspominać, o czym myślałam, patrząc na pustą przegródkę torebki.
Z całą pewnością jej nie zgubiłam, tylko wyjęto mi ją na granicy. Pewnie celnicy czescy podejrzewali, że to może być jakiś kontakt szpiegowski. Nie napiszę już do Malmö. Pozostały mi tylko wspomnienia i żal, że niemądrym uporem sama sobie zaszkodziłam. Wolę nie wspominać, o czym myślałam, patrząc na pustą przegródkę torebki.
![]() |
Moje miasto. |
Obładowana, idę wolno przez park i widzę, że w oknie naszego mieszkania świeci się światło. Jak latarnia morska, wskazuje mi drogę w ciemności. Mimo bardzo późnej, a właściwie już nawet wczesnej pory, Ojciec na mnie czeka z gorącą herbatą. Biegnę po schodach, nie czując ciężaru torby i zostawiając za sobą wszystkie zmartwienia.
Nareszcie
jestem w domu!
K o n i e c
K o n i e c
niedziela, 11 grudnia 2016
SPOTYKAM MIŁEGO PANA!
11 grudnia 2016 r.
Wracam
z Zamku do hotelu „Silvanus” i w recepcji dowiaduję się, że
hotelowy mikrobus zawiezie mnie do przystanku autobusowego pod Górą
Zamkową. Czekam na autobus do Esztergom niecałe dziesięć minut.
![]() |
Miasteczko Visegrad. |
Autobus jest
czysty i elegancki, a uśmiechnięty kierowca, (ojej, nie za dużo
tego dobrego?) obiecuje wysadzić mnie przy ABC, gdzie zamierzam
zrobić zakupy przed wyjazdem.
Kupuję
wyłącznie artykuły trudno dostępne w kraju. Rajstopy dla siebie,
skarpetki dla Ojca, oliwę, makarony, szynkę w puszce, kawę,
czekoladę i papierosy - dużo papierosów. Wiem, że to głupota,
wyrzucać pieniądze na papierosy i puszczać je dosłownie z dymem,
ale mam bardzo nerwową i wyczerpującą pracę, a czasy są takie
ciężkie i ponure, iż należy mieć choć złudną namiastkę
uspokojenia. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że papieros nie
uspokaja, bo kiedy go nie ma, wpadam w szał i gorączkowo
przeszukuję kieszenie i szuflady. Toteż powiedziałam sobie, że po
powrocie do kraju postaram się zerwać z tym kłopotliwym nałogiem.
Słowa dotrzymałam i bez żadnych większych trudności, pewnego
dnia rzuciłam papierosy i nigdy do palenia nie wróciłam!

Przy stoisku gastronomicznym w ABC,
ogarnia mnie zazdrość. Gospodynie węgierskie nie muszą, jak my,
Polki, stać godzinami przy garach. Wszystko mogą kupić gotowe do
spożycia, nawet ziemniaki są już obrane! Wielki wybór potraw
mięsnych, rybnych, jarzyn i mącznych. Co dusza zapragnie. Przypominam
sobie, że nie mam dziś obiadu. Kupuję więc kilka maślanych
bułeczek, białych i chrupiących, o jakich nawet nie śniło się
panu ministrowi Krasińskiemu, obiecującemu nam świeże pieczywo.
Obiecanki cacanki!... Do bułeczek biorę trzy gorące paróweczki z
musztardą, kilka plasterków soczystej szynki oraz salami i parę
przepysznych ciastek. Węgrzy mają znakomite ciastka. Sprzedawczyni
nie stoi jak malowana lala, lecz doradza i zachęca mnie do kupienia
jeszcze kubka bitej śmietany z czekoladą. W barze wypijam mocną
kawę, a jedzenie zabieram ze sobą, zapakowane w ładne pudełeczko,
przewiązane kolorowym sznureczkiem. Obładowana zakupami jak
dromader, chodzę po ślicznej Starówce, przyglądam się warownemu
zamkowi biskupiemu i raz jeszcze wstępuję do bazyliki na paciorek.
Muszę się jednak spieszyć, bo chcę jeszcze pojechać do
Budapesztu, a jak się uda, to do Szentendre.
![]() |
Esztergom. Widok Katedry i murów obronnych. |
Wracam do Visegräd. Hotelowy mikrobus wiezie mnie do "Silvanusa". W pokoju
zjadam swój "obiad" i przebieram się w strojniejszą i
lżejszą suknię, bo dzień jest bardzo ciepły, niemal upalny. Ale
znając kaprysy tutejszej pogody, narzucam na ramiona żakiecik, bo
powrócę do hotelu dopiero wieczorem. W recepcji dowiaduję się, że
autobus do Budapesztu mam dopiero za półtorej godziny. Jaka
szkoda... Muszę tak długo czekać, a już minęła dwunasta. Jestem
ostatni dzień na Węgrzech i koniecznie chciałabym coś jeszcze
zwiedzić, bo tyle tu pięknych rzeczy do obejrzenia.. Zrezygnowana siadam
przed hotelem na ławce i smętnie przypatruję się stojącym na parkingu samochodom. "Takim to dobrze!"... - wzdycham.
Podejrzewam,
że na Górze Zamkowej mają swoją siedzibę dobre wróżki, bo któraś
wysłuchała moich westchnień. Niespodziewanie podchodzi do mnie
starszy, elegancki pan i odzywa się po angielsku pytając, gdzie
chcę jechać? Nie znam dobrze języka angielskiego, więc pytam,
czy rozumie po niemiecku? Tak. Wobec tego tłumaczę mu, że bardzo
bym chciała zwiedzić Szentendre, ale chyba nie starczy mi czasu,
gdyż najpierw mam autobus do Budapesztu. Pan mówi, że sam chętnie
zwiedzi to piękne miasteczko i może zabrać mnie swoim samochodem.
Przyglądam się mu uważnie i poznaję pana, który zawsze w jadalni
spoglądał w moją stronę, ku uciesze koleżanek.
Nie jestem awanturnicą i nigdy nie wsiadam do
aut nieznanych mi osób. Lecz w tej sytuacji jest to dla mnie jedyna
szansa zobaczenia Szentendre. Dochodzę do przekonania, że po drodze nie
grozi mi alternatywa: "cnotka albo piechotka", bo
pojedziemy wzdłuż bardzo ruchliwego bulwaru nad rzeką. Mężczyzna
ma zresztą poczciwą twarz i uśmiecha się zachęcająco, widząc
moje zakłopotanie. A zresztą, raz kozie śmierć, jadę!
![]() |
Bulwary nad Dunajem. |
Mój nowy
znajomy zaraz mi się przedstawia: Sven Johanson, z Malmö,
jest inżynierem i pracuje w jakimś wielkim zakładzie przemysłowym.
Z kolei ja mówię, jak się nazywam i po tej wymianie uprzejmości,
wsiadamy do srebrzystego Volvo. Po drodze rozmawiamy o węgierskich
zabytkach i cieszę się, że trafiłam na bratnią dusze, bo pan
Sven także interesuje się historią i zabytkami Jest tutaj już dwa
tygodnie służbowo i zna najpiękniejsze zakątki tego uroczego
kraju. Dziś wieczorem wraca do Szwecji, a ja jutro do Polski. Szkoda,
- myślę sobie w duchu. Szwed opowiada mi o krajach w jakich bywał:
w Niemczech, we Włoszech, Francji, Grecji, Egipcie, w Emiratach
Arabskich.
Śmieję się i mówię, że Egipt to moje marzenie, lecz
na razie mogę go obejrzeć na obrazku. Wzdycham z zazdrością. Szwecja w czasie II wojny
światowej, była neutralna i nie została barbarzyńsko zniszczona
jak Polska. Dlatego dziś może pozwolić sobie na wysoki standard
życia obywateli. Niegdyś bardzo uboga, w XVII wieku, Szwecja
wzbogaciła się skarbami wywiezionymi z bogatej Polski w czasie
Potopu. Setki wielkich łodzi i statki, płynęły do Szwecji, wioząc
złupione w Rzeczypospolitej bogactwa i nasze narodowe pamiątki.
Nikt nie upomniał się o zwrot ukradzionych skarbów.
![]() |
Szentendre. Uliczka brukowana kocimi łbami. |
Nareszcie
przyjeżdżamy do Szentendre, śliczne stare miasteczko oddalone o 20 km od Budapesztu, i na pierwszy ogień bierzemy Muzeum
Etnograficzne. Zwiedzamy zupełnie unikalną drewnianą zabudowę
dawnej wsi węgierskiej, z charakterystycznymi drewnianymi
wieżyczkami, zdobionymi rzeźbionymi galeryjkami.
Chaty z
podcieniami i spiczastymi dachami, nieco przypominają chałupy
zakopiańskie. Jest to budownictwo komitatu (powiatu) Szabolos,
bardzo piękne i zdrowe, nie tak szablonowe jak nasze mrówkowce.
Tutaj każdy dom jest niepowtarzalny, zresztą całe Szentendre jest
prześliczne. Idziemy wąskimi uliczkami wznoszącymi się od brzegu
Dunaju w górę. Małe domki z epoki renesansu z bogato rzeźbionymi
portalami, są starannie zakonserwowane, czego niestety nie można
powiedzieć o zabytkach Krakowa.
![]() |
Szentendre. Dawna wieś węgierska. |
Serce
mnie bolało, kiedy podczas zwiedzania Krakowa, patrzyłam na
rozsypujące się średniowieczne kamieniczki na ulicach Kanoniczej,
Poselskiej, Senatorskiej czy Grodzkiej. Na Wawel podparty belkami i
bazylikę Mariacką z wybitym witrażem. Uważam, że jest to również
wina Kościoła. Ostateczne chyba stać biskupa, żeby zafundować
świątyni Mariackiej porządny witraż. Za kilka lat nie
konserwowane kamieniczki się zawalą i wszystko, co potem postawimy
na tym miejscu, będzie jedynie kopią zabytku.
Szentendre
zostało założone przez kupców greckich, a królowie obdarzali
miasto przywilejami. Dzisiaj jest to ulubiona siedziba bohemy
węgierskiej - miasto artystów. Tu również znajduje się muzeum
słynnego malarza impresjonisty, niestety zamknięte. Trudno, nie
obejrzymy obrazów. Krążymy urokliwymi uliczkami, odkrywając
ciągle coś nowego i ciekawego. O, jak to dobrze, że udało mi się
tutaj przyjechać, zabiorę z sobą jeszcze jedno przyjemne
wspomnienie.
Urocze Szentendre. |
- Wobec tego, jedziemy do Budapesztu Fröken
Elisabeth. - powiada.
Fröken,
to chyba po szwedzku pani lub panna i nawet nie wiem, czy tak się
pisze. Wsiadam do samochodu tak pechowo, że mocno uderzam się w
kostkę.
-
Psiakrew! - warczę, masując uderzone miejsce.
- To
pani Polka?- pyta mnie Szwed w moim ojczystym języku.
- To
pan mówi po polsku? - odzywam się po chwili, ogromnie zaskoczona.
Okazuje
się, że pan Sven ma ojca Szweda, ale jego matka jest Polką i w
domu mówiło się częściowo po polsku. Zabawnie wymawia niektóre
wyrazy, lecz zupełnie zrozumiale.
- A ja
pani miał za Niemka, bo nazwisko nie polskie. - tłumaczy.
Śmiejemy
się serdecznie z nieporozumienia i od tej chwili już nie muszę
łamać sobie języka, gdyż pan Sven, w przeciwieństwie do mnie,
mówił bardzo biegle po niemiecku.
![]() |
Węgierskie drogi. |
-
Gdzie my jechać? - odzywa się pan Sven.
-Do
rzymskich wykopalisk.-odpowiadam zdecydowanie.
Szwed uśmiecha się wyrozumiale widząc mój entuzjazm i opowiada mi o swojej wycieczce do Pompejów i Herculanum. Och, ale mu zazdroszczę! Byłam we Włoszech z Ojcem,, ale na Pompeje zabrakło nam pieniedzy.
Szwed uśmiecha się wyrozumiale widząc mój entuzjazm i opowiada mi o swojej wycieczce do Pompejów i Herculanum. Och, ale mu zazdroszczę! Byłam we Włoszech z Ojcem,, ale na Pompeje zabrakło nam pieniedzy.
Na
wprost Góry Gellerta znajdują się resztki amfiteatru rzymskiego,
przy bardzo ruchliwej ulicy. To zetknięcie się starożytności z
nowoczesną cywilizacją jest oszałamiające. Z nabożnym skupieniem
dotykam palcami kamiennej ławy. Przeleżała w ziemi, bagatela,
półtora tysiąca lat! Ciekawa jestem, kto na niej siedział i na co
patrzył. Niestety, nie mogę swoim zwyczajem usiąść i przenieść
się wyobraźnią w czasy starożytne, bo Węgrzy prowadzą tu jakieś
roboty archeologiczne i musimy odjechać.
Przez Margit hid jedziemy w
stronę Zamku. Raz jeszcze, przy wspaniałej pogodzie, mogę
podziwiać ten ogromny gmach i śliczną Starówkę. Włóczymy się
wolno, od domu do domu, nikt nas nie pogania, niczego nam nie każe.
Uri utca była niegdyś ulicą magnatów i bogatego patrycjatu
miejskiego. Zachwycają nas szczególnie kamienne loże dla woźniców,
oczekujących niegdyś na swoich panów. Nigdzie się z czymś takim
nie zetknęłam.
Budapeszt Margit hid. |
Mozaiki
na dachu kościoła św. Macieja, mienią się barwami tęczy w
oślepiającym blasku słońca. Najwspanialszy rozwój Budapesztu,
miał miejsce za czasów panowania króla Macieja Korwina w XV wieku.
Wtedy cała Starówka pokryta była majolikami, podobnymi do tych
dzisiejszych, na kościele. Ale cesarzowa Maria Teresa, rozkazała
wyburzyć część Starówki, z resztkami pięknego zamku króla
Korwina. Obecnie archeolodzy odkopują ruiny i starannie
zabezpieczają przed zniszczeniem. Nie możemy zwiedzić całego
zamku, wchodzimy tylko na dziedziniec. Komnaty otworzą dopiero po
południu, lecz my nie mamy czasu, żeby czekać.
![]() |
Restauracje i kawiarnie na Uri utca. |
-
Wejdziemy?
Błyskawicznie
przeliczam w myślach pieniądze i stwierdzam z ulgą, że po
zakupach pozostało mi jeszcze około 400 forintów. Powinno
wystarczyć, jedzenie chyba tutaj aż tyle nie kosztuje. Idziemy!
Nie, czegoś takiego wcale się nie spodziewałam. Mój ulubiony
krakowski "Wierzynek"wysiada! Od progu jestem wprost
oczarowana i nie wiem na co patrzeć. Niepowtarzalna atmosfera
lokalu, feeria kolorów, bogactwo wystroju wnętrz - każda sala w
innym stylu regionalnym, w innych kolorach i wzorach. W oczach się
mieni od przebogatego wzornictwa. Restauracja usytuowana jest w
piwnicach, gdzie niegdyś Turcy więzili węgierskich patriotów.
Dziś także trudno stąd wyjść, po znakomitych winach podawanych
do potraw.
![]() |
Restauracja w piwnicach Starówki |
W
jednej z komnat restauracji, urządzonej na wzór spiżarni, po
prostu mnie zatyka. Ślinka mi cieknie na widok zawieszonych pod
sufitem wędzonych szynek, boczków, wianków cebuli i czosnku,
salami i kabanosów oraz pęków pachnących ziół. Oj, czego tam
nie ma! Nie są to bynajmniej atrapy, wszystkie wędliny są
prawdziwe i świeżo wędzone. Ładna kelnerka w bogatym stroju
ludowym, z uśmiechem zaprasza nas do stolika, podaje kartę dań i
win. Wybór wielki i zastanawiam się niezdecydowanie, co mam wybrać.
Spoglądam na ceny, nawet wcale nie wygórowane.
![]() |
Na
drugie danie dostajemy:"Siedmiogrodzki talerz drewniany"!
To się naprawdę je z wielkim apetytem. Na bajecznie kolorowym
drewnianym talerzu, znajdują się trzy porcje mięsa, każde inaczej
przyprawione. Duże porcje, jak dla żarłoka.
Do tego chrupiące frytki i kilka rodzajów sałatek z surowych warzyw. Dla dekoracji, w talerz wbity jest mały ostry nóż! Mięso rozpływa się w ustach, jeden kawałek szpikowany jest wędzonym boczkiem, inny nadziewany czerwoną papryką. Do mięsa podano czerwone wino "Egri bikaver". Na deser kawa czarna jak piekło i aromatyczna oraz tort czekoladowy z bitą śmietaną. Ojej, czy ja nie zdurnieję od tych przysmaków? Czy potrafię się przestawić do życia w naszej siermiężnej ojczyźnie?
Do tego chrupiące frytki i kilka rodzajów sałatek z surowych warzyw. Dla dekoracji, w talerz wbity jest mały ostry nóż! Mięso rozpływa się w ustach, jeden kawałek szpikowany jest wędzonym boczkiem, inny nadziewany czerwoną papryką. Do mięsa podano czerwone wino "Egri bikaver". Na deser kawa czarna jak piekło i aromatyczna oraz tort czekoladowy z bitą śmietaną. Ojej, czy ja nie zdurnieję od tych przysmaków? Czy potrafię się przestawić do życia w naszej siermiężnej ojczyźnie?
![]() |
Zupa rybna. |
Przepraszam
i wychodzę do toalety poprawić makijaż. Odruchowo rzucam okiem na
zegarek i stwierdzam z przerażeniem, że już 19- ta, i trzeba
koniecznie wrócić do hotelu. Po powrocie do stolika proszę pana
Svena, aby zawołał kelnerkę, bo chcę zapłacić. Okazuje się, że
rachunek już zapłacony. Nie zgadzam się i próbuję zwrócić moją
połowę kosztów.
- Ja prosić, ja płacić! - śmieje się Szwed i
prowadzi mnie do wyjścia. Wsiadając do auta, raz jeszcze oglądam
się na uroczy lokal. Nigdy nie zapomnę chwil tak przyjemnie tu
spędzonych. Robimy pożegnalną rundę dokoła najpiękniejszych
zabytków, patrząc po raz ostatni na Zamek, Górę Gellerta,
Parlament i pędzimy szerokimi, oświetlonymi kolorowo ulicami w
kierunku Visegräd.
Z piersi wyrywa mi się rzewne westchnienie: Viszontlätäsra
Budapeszt...
Po
drodze pan Sven opowiada mi, że wielu jego szwedzkich kolegów,
pożeniło się z Polkami i bardzo sobie żony chwalą, bo Polki są
gospodarne, dobre matki, a polska kuchnia bardzo smaczna. Szwedki nie
lubią wiele czasu poświęcać domowi i rodzinie, racząc małżonków
gotowymi daniami i zupami z puszek, jak w Ameryce.
- A
pani Ela umi gotować pigos? To taka dobra rzecz z kapusta. Umi?
-
Naturalnie, że umiem. Najlepszy jest bigos myśliwski. Jadł pan
kiedyś?
- Nie.
Mama gotować taki zup z buraki. Na święta. Jak to się mówi?
-
Barszcz czerwony.
- Aha.
Trudna mowa. Ja lubi pierogy. A co jeszcze gotować w Polska?
Robię krótki wykład kulinarny, wymieniając
popularne potrawy i tłumaczę jak należy je przyrządzać. Pan
Sven jest smakoszem, lubi dobrze zjeść i zna się na kuchni.
Rzeczowo omawia potrawy, jakie jadł za granicą. Od spraw
kulinarnych przechodzimy do osobistych zwierzeń. Szwed opowiada mi,
że od siedmiu lat jest po rozwodzie, a ex żona wyjechała do
Włoch i tam po raz drugi wyszła za mąż. Pokazuje mi kolorowe
zdjęcie swego domu, w którym sam mieszka na przedmieściu Malmö.
Dom jest śliczny, stoi w brzozowym lasku należącym do pana Svena.
"Boże, jak to ludzie pięknie mieszkają"... - wzdycham
cicho. W domku mogłyby zamieszkać swobodnie trzy rodziny, bo ma
dziesięć pokoi i cztery łazienki!
![]() |
Szwecja Malmo. |
Szwed
notuje nazwy miejscowości i obiecuje, że na pewno znajdzie czas, by
zwiedzić ojczyznę swej matki. Niespodziewanie proponuje, żebyśmy
do siebie pisali i wręcza mi swoją wizytówkę z adresem i
telefonem. Prosi o mój adres. Nie lubię, no wprost nie cierpię,
rozdawania zdjęć, adresów i telefonów. Zgodnie z tą zasadą
uroczyście obiecuję, że pierwsza do niego napiszę i wtedy podam
adres i numer telefonu, żeby mógł do mnie zadzwonić. Przez chwilę
się sprzeczamy, bo Szwed nalega, ale w końcu musi ustąpić. Patrzy
na mnie kątem oka i z rezygnacją potrząsa głową mrucząc, że
Polki są bardzo uparte.
- Jak
mój mama! - wzdycha.
Śmieję się z jego żałosnej miny i zapewniam,
że jestem osobą słowną i danego przyrzeczenia dotrzymam.
Obiecuję, że natychmiast po powrocie, wyślę mu album z
najpiękniejszymi widokami Polski. Dojeżdżamy do Visegräd,
przed nami hotel oświetlony kolorowymi lampami.
Rozchodzimy się do
swoich pokoi. Na szczęście, naszych wycieczkowiczów jeszcze nie
ma. Zaparzam kawę - dziś czwartego szatana - i zasiadam do biurka,
żeby na gorąco spisać wrażenia. Ktoś puka do drzwi i przerywa mi
pisanie. To pan Sven przyszedł się pożegnać, za nim boy taszczy
piękne skórzane walizy.
![]() |
Visegrad. Hotel "Silvanus" wieczorem. |
- No, Fröken
Ela, dać mi adres! - nalega z uśmiechem.
-
Napiszę z Polski, słowo! - przyrzekam, unosząc uroczyście dwa palce do góry.
- Fe,
jaka uparta. To ja czekać, a potem jadę do Polski. Gut?
- Gut.
Bon voyage! Dziękuję za piękny, ciekawy dzień.
- Nie,
to ja denkuje i czekać...
Całuje
mnie w rękę "po polski" i wychodzi. Bardzo miły i
sympatyczny człowiek, jaka szkoda, że tak późno się poznaliśmy.
Wychodzę na balkon i macham mu na pożegnanie. Za moment srebrne
Volvo znika za zakrętem serpentyny.
sobota, 10 grudnia 2016
WIECZÓR W BUDAPESZCIE I NARESZCIE WOLNA!
10 grudnia 2016 r.
Powoli
się ściemnia. Teraz mamy w programie kolację, połączoną z
degustacją wina i występami. Deszcz leje już strumieniami, więc
gdy autokar wyrzuca nas na nieznanej ulicy, wpadamy pędem do lokalu,
(nie pamiętam już jak się nazywał). Moja staranna rano fryzura
przedstawia się opłakanie, z kosmyków skapują strumyki wody. Do
takiego lokalu nie jestem odpowiednio ubrana, gdyż pani pilotka nie
powiedziała nam, że jest to lokal nocny. Mam na sobie tylko
sportową kurtkę, skromną bluzkę i spódnicę. Wszystko jest
zmięte, nieświeże po całodziennym łazęgowaniu, a nie mamy
możliwości, by umyć ręce i poprawić makijaż.
![]() |
Budapeszt nocą. |
Naszych
panów to nie dehumoruje, ale ja jestem skwaszona, bo na takie okazje
lubię być ubrana "od wielkiego dzwonu". jak powiada
Ojciec. Widzieć dokoła eleganckie toalety i staranne makijaże, a
samej czuć się jak Kopciuszek, to naprawdę nie należy do
przyjemności. Nasza pilotka gdzieś się przebrała. Ma na sobie
bluzkę z dżetami i spodnie ze srebrnej lamy, które uwydatniają
jej krzywe nogi z dużą szparą między udami. Kobiety z takimi nogami powinny ubierać suknie z trenem. Makijaż ma także
wieczorowy. Przy niej Szandor w smokingu - wygląda jak sympatyczny
pingwinek. Na stołach przygotowane są już bogracze z gulaszem.
Delektuję się tą popularną zupą, którą tu jemy po raz
pierwszy. Mogliby w "Silvanusie" zamówić dla nas taki
jadłospis, bo to i tanie i smaczne. Ale nie, karmią nas samym
ryżem, jakbyśmy byli w Chinach.
![]() |
Gulasz w tradycyjnym kociołku bogracz. |
Jak to
zwykle u nas bywa, towarzystwo siedzi w milczeniu i spod oka rozgląda
się po wielkiej sali wspartej na kolumnach, z dużym podium, na
którym orkiestra w narodowych strojach węgierskich, stroi
instrumenty. Cała sala podzielona jest na loże otwarte z przodu,
środek zajmuje parkiet do tańca. Goście są elegancko ubrani,
panie w wieczorowych sukniach, obwieszone biżuterią, z pewnością
nie z Jablonexu. Panowie w ciemnych garniturach, nawet w smokingach.
Po gulaszu dostajemy jakąś rybę przyprawioną na ostro i
paprykarz. Przed każdym nakryciem stoją trzy kieliszki wina, każde
innego gatunku. Ja nie mogę pić, bo dziś ostatni dzień biorę
antybiotyki i odstępuję wino Marysi. Szkoda, przepadła mi taka
okazja!

![]() |
Popisy tańców ludowych. |
W sąsiedniej loży siedzą iraccy turyści,
których widziałam na statku. Jeden z nich zakochuje się w naszej
Marysi, i posyła jej namiętne spojrzenia. Żartujemy, że Marysia
ma szansę stać się ozdobą jakiegoś haremu. Marysia robi do
Irańczyka oko i na serio z nim flirtuje, bo jak powiada, pragnie
mieć coś do opowiedzenia córkom. Przysiada się do nas jakiś
Węgier porządnie ululany i czule nas obcałowuje, wołając przy
każdym toaście: - Eljen Lengyelorszaäg!
- to znaczy:"Niech żyje Polska!". Jest to pierwszy tubylec
okazujący nam sympatię, ale kładę to na karb stawianego mu przez
naszych panów wina, które Węgier ciągnie jak smok.
Dla
naszych wycieczkowiczów trzy kieliszki, to jak dla psa mucha. Zamawiają
coraz to nowe butelki i zaczyna się rzewny narodowy ochlaj. Brzydkie
słowo, lecz oddaje w pełni prawdziwy nastrój. Panowie piją
brudzia z paniami i między sobą. Ogólne "kochajmy się",
po czym następują tańce- łamańce. Obrusy czerwienieją od
wylanego wina, wiara porykuje z wielkiej radości życia i przewraca
się na parkiet, ku uciesze cudzoziemców. Na szczęście kolacja
kończy się o północy, bo musimy wstać o bladym świcie.
Szandor
powiada, iż tylko Polacy potrafią się tak bawić. Nie wiem czy to
komplement, czy złośliwe stwierdzenie faktu. Po przyjeździe do
"Silvanusa" obyczaje się całkiem rozluźniają i pilotka
już jawnie idzie spać z Szandorem, kierowca zabiera do siebie jakąś
młodą dziewczynę. Rozchodzimy się do pokoi syci wrażeń z
pięknej wycieczki.
Wstajemy
o 6,30. Dzień jak na zamówienie, słoneczny i ciepły. Ani śladu wczorajszej pluchy. Punktualnie
o 7-mej schodzimy na śniadanie, składające się tym razem z
kanapki z serem i soku owocowego. Pytam pilotkę, dokąd dziś
pojedziemy? Odpowiada, że na ogólne żądanie kierowca zawiezie nas
na bazar, a potem zrobimy zakupy przed wyjazdem. Nie mam najmniejszej
ochoty narażać się na bazarze i oświadczam pilotce, że rezygnuję
z wyjazdu do Budapesztu. Pilotka wzrusza ramionami, sądząc po jej
podbitych oczach i kwaśnej minie, ma potężnego kaca.
-
Jak pani chce, ale straci pani obiad, bo jemy w Budapeszcie. -
oświadcza oschle.
- Nie samym obiadem człowiek żyje. - odpowiadam ze śmiechem i
wolna jak ptaszek wracam do pokoju. Mam przed sobą cały dzień
swobody, bo towarzystwo nie wróci przed 20-tą, a może jeszcze
później.
![]() |
Zamek Visegrad. |
Ogarnia mnie uczucie radosnego oczekiwania, jak zwykle, kiedy przede
mną wiele godzin samotnego zwiedzania. Czuję się lekka i
beztroska. Stanowczo brak mi instynktu stadnego, wolę być sama. Z
miejsca układam sobie plan wycieczki: najpierwsze Góra Zamkowa na
której mieszkamy, potem Esztergom - tam zrobię zakupy, a jak
wystarczy czasu wskoczę do Budapesztu! Wkładam
do torby notatnik, długopis, orzeszki w czekoladzie i w drogę.
Schodzę w dół zbocza i po drodze natrafiam na autentyczną
zakopiańską chałupę! Stoi jak na Skibówkach, ze spiczastym
dachem i wyciętym nad drzwiami słońcem. Zaczepiam pierwszego
napotkanego człowieka i pytam po niemiecku, kto tam mieszka? Węgier
informuje mnie uprzejmie, że to dom wybitnej tłumaczki literatury
polskiej i poetki, pani Gracji Kerenyi. Widocznie ta pani kocha
Zakopane, ja także! Notuję jej nazwisko i idę dalej w kierunku
ruin zamkowych.
![]() |
Visegrad - Górny Zamek, wejście. |
Visegräd
- dla każdego, kto choć odrobinę interesuje się historią, ta
nazwa nie jest obca. Tutaj, w roku pańskim 1335, na zjeździe
monarchów, zapadła decyzja o przekazaniu tronu polskiego Ludwikowi
Andegaweńskiemu, siostrzeńcowi Kazimierza Wielkiego. Na tym zamku,
będącym wówczas stolicą Węgier, rozegrała się tragedia godna
pióra Szekspira. Oto magnat węgierski Felicjan Zach, mszcząc się
za córkę, rzekomo zgwałconą przez księcia Kazimierza,
późniejszego króla polskiego Kazimierza Wielkiego, będącego z wizyta u
siostry Elżbiety, królowej Węgier, postanowił zamordować króla
Karola Roberta. Podczas śniadania rzucił się na bezbronnego
monarchę, zamierzając przebić go mieczem. Królowa Elżbieta,
której dworką była Klara Zach, w ostatniej chwili zasłoniła męża
rozłożonymi rękami. Zach ciął mieczem i cztery palce królowej
upadły na posadzkę. Na przeraźliwy krzyk, do sali wpadli
dworzanie i zamachowca roznieśli na mieczach. Na tym tragedia się
nie kończy, piękna Klara po straszliwych torturach zostaje
stracona, dalsi krewni również. Królowa od tego czasu nie zdejmuje
z ręki rękawiczki i przechodzi do historii pod przezwiskiem Kikuty.
![]() |
Zamach Felicjana Zacha na króla Karola Roberta. |
A
zamek? Był cudem średniowiecza. Miał 350 komnat, wiszące ogrody
i śpiewające fontanny. Wzniesiony z marmuru przez króla Karola
Roberta, był ziemskim rajem. Czytałam, że nuncjusz papieski pisał
o nim: "Ex Visegrado, Paradiso Terrastri." To znaczy: "Z
Visegradu, ziemskiego raju." Kto jak kto, ale Włoch z
pewnością znał się na rzeczy. Potem zamek utracił znaczenie,
stolicę przeniesiono do Budapesztu, wojny i czas dopełniły dzieła
zniszczenia. Dziś z ziemskiego raju pozostała tylko warowna baszta
i brama połączona murem obronnym z ruinami wysokiego zamku. Za to
kilka domów w miasteczku, ma ściany z kradzionego z pałacu
marmuru.
Staję
pod basztą i widzę, że jest dosłownie nabita kulami armatnimi.
Niektóre bardzo stare, pamiętające wojny tureckie, inne nowsze z
XVIII i XIX wieku. Wygląda to oryginalnie i groźnie. W baszcie
starannie zachowanej, jest kawiarnia i winiarnia, obok sklepik z
pamiątkami. W kawiarni rozsiadła się grupa Japończyków, ja wolę
być sama. Idę wzdłuż muru na stok góry, skąd widać przepiękną
panoramę całego zakola Dunaju, a wzrok sięga aż do granic
horyzontu. Pod wielkim dębem, skąd widok jest najładniejszy, stoi
ławeczka. To typowe dla krajobrazu węgierskiego. Gdzie tylko jest
coś godnego obejrzenia, tam znajduje się ławka. Siadam i patrząc
na wiekowe mury, przenoszę się w
wyobraźni w XIV wiek.
Królowa Jadwiga Andegaweńska. |
Z
bocznej furty, na którą właśnie patrzę, wychodzi niewielki orszak. Na czele idzie mała
dziewczynka. Na główce ma diadem
z pereł i rozpuszczone, długie jasne włosy. Taki sam naszyjnik zdobi jej długą błękitną, aksamitną
suknię. Dziewczynka z gracją trzyma w rączce cienką chusteczkę,
drugą rączką unosząc nieco ciężką suknię. Uśmiecha się
lekko do słońca i ukwieconej łąki, a jej niebieskie oczy patrzą
na świat z niedziecinną powagą. Za dziewczynką postępują powoli
i dostojnie dworki w sztywnych, brokatowych sukniach, z kwiatami
wplecionymi w warkocze, prowadzone przez starszą ochmistrzynię w
wysokim, karbowanym czepcu na głowie.
Dziewczynka
ma na imię Jadwiga, i nieświadoma swoich przyszłych losów, biega
wesoło po łące, zbierając kwiaty do wianka. Natura hojnie
obdarzyła to królewskie dziecko. Dała jej smukłą postać,
zapowiadającą wysoki wzrost - gdy dorośnie osiągnie 1,80 cm. Ma
gęste włosy, prześliczne oczy i perłowe zęby. Dała jej również
wrodzoną dumę i poczucie własnego majestatu. Kiedyś, po latach,
sławić ją będą pieśni trubadurów i minstreli, a Kościół
wyniesie ją na ołtarze. Lecz mała królewna jeszcze nie przeczuwa swojej
przyszłej wielkości i osobistego dramatu. Wraz z pięknością
dynastii Andegaweńskiej, nosi w sobie zaród śmiertelnej choroby,
która wtrąci ją do grobu w dwudziestym czwartym roku życia.
Lecz
Jadwiga jeszcze o tym nie wie, jest ukochaną trzecią córką króla
Ludwika i królowej Elżbiety Bośniaczki, następczynią tronu
węgierskiego, jednego z najświetniejszych królestw ówczesnej Europy.
Dziewczynka ma po mieczu krew królów Francji i Sycylii, królów Jerozolimy i Neapolu, a po kądzieli krew polskich Piastów.
W wieku czterech lat, została zaślubiona w Haimburgu małemu
księciu Wilhelmowi Habsburgowi i jest już księżną Austrii. Na
razie niewiele ją to obchodzi i bawi się wesoło. Lecz ciąży na
niej tragiczne fatum - może klątwa Zachów? Nic co ukocha, nie
będzie jej dane. Mężowie stanu już radzą nad jej przyszłością,
kupczą dziecinnym ciałkiem, bo prawa dynastyczne są nieubłagane.
Nie włoży korony królowej Węgier. Kiedy król Ludwik umiera
młodo, na tron węgierski wstępuje starsza siostra Maria,
przewidziana na królową Polski, a kiedy i ta umiera, korona węgierska
przypada drugiej siostrze Katarzynie. Królowa Elżbieta przyrzeka
swoją najmłodszą córkę panom polskim. Dziesięcioletnia
dziewczynka z płaczem żegna matkę i ukochane Węgry, wyjeżdżając
do Polski, na razie tylko na kilka miesięcy...
Nigdy
już do ojczyzny nie powróci. Jeszcze o tym nie wie, a jednak
rozpaczliwie płacze w ramionach matki. Elżbieta pochyla się do
ucha córki:
-
Jadwigo, królowie nie płaczą!
![]() |
Zamek królewski Wawel. w Krakowie |
Z ziemskiego raju, daleka droga wiedzie na zimny
obcy Wawel. Jakże ciężka jest złota korona króla Polski, bo
Jadwiga koronowana jest na króla, nie na królową. Mały król boi
się ciemnych, ponurych komnat gotyckiego zamczyska. Dokoła obce
twarze, obca mowa, której musi się dopiero nauczyć. Daleko
pozostały Węgry i słoneczny marmurowy Visegräd.
Z ojczystego kraju dochodzą straszne wieści. Ukochana matka zostaje
uduszona przez spiskowców, a jej ciało zwisa na powrozie z wieży
zamku. Potem umiera siostra Katarzyna i Jadwiga zostaje na świecie
sama. Jedyna chyba w dziejach świata królowa obdarzona misją
apostolską, bezkrwawo przyłącza do swego królestwa na wpół
pogańską jeszcze Litwę, a wraz z nią wielką Ruś. Ale ceną za
to jest jej osobiste szczęście.
![]() |
Jadwiga i Jagiełło. |
Poślubia księcia Litwy Jagiełłę
i wyrzeka się poślubionego w dzieciństwie Wilhelma. Jadwiga hojnie
łoży na oświatę swoich poddanych, jest miłosierna i szczodra.
Najpiękniejsza z władczyń średniowiecznej Europy, nigdy nie zazna
osobistego szczęścia. Przez długi czas nie udaje jej się dać
swemu narodowi następcy tronu.
Skażona
krew królów Francji, Sycylii i Jerozolimy, nieposkromiona krew
Piastów, tworzą w jej żyłach przedziwny amalgamat. Dręczy ją
przeczucie śmierci na wiele lat przed zgonem. Śmierć nadchodzi w
chwili, gdy los się do niej uśmiecha i kiedy zostaje matką.
Berło
i korona włożone do jej trumny, są z pozłacanego drewna.
Prawdziwe regalia ze złota i drogich kamieni, Jadwiga kazała
sprzedać, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży, przekazała
krakowskiej Akademii dla przyszłych pokoleń. Dawna ojczyzna
zapomniała o niej i nigdzie nie dostrzegłam tabliczki z informacją,
że w tym miejscu urodziła się i mieszkała Hedvigis Rex Poloniae
et Lituanie - władczyni największego państwa średniowiecznej
Europy!
![]() |
J. Matejko. Jadwiga Andegaweńska. |
Lecz w
tej drugiej, niechcianej ojczyźnie, pamięć o wielkiej królowej
żyje do dnia dzisiejszego. Oddał Jadwidze sprawiedliwość
bezimienny kronikarz, pisząc po jej śmierci:" Nie było jej
równej istoty z królewskiego rodu na całym świecie."
Prześliczna postać młodzieńczej królowej, wykuta w białym
alabastrze przez natchnionego artystę, przyciąga do katedry
wawelskiej rzesze turystów i pobożnych czcicieli.
A ona śpi,
słodka i piękna, snem nieprzespanym, podobna do mistycznego kwiatu,
zaś na płycie jej grobowca niemal zawsze leżą białe róże.....
Spłoszona
głośną rozmową, wracam ze świata marzeń do rzeczywistości. To
turyści japońscy przyszli tu i filmują Dunaj oraz ruiny zamku.
Odchodzę, oglądając się z żalem - żegnaj śliczna Królewno!
![]() |
Grobowiec króolowej Jadwigi na Wawelu |
Subskrybuj:
Posty (Atom)