Miałam
paskudnego pecha. Właśnie 13 grudnia leżałam w łóżku, powalona
szczególnie silnym i okropnie bolesnym atakiem rwy kulszowej, czyli
lumbago. Byłam dosłownie sparaliżowana i nie mogłam się
samodzielnie poruszać, korzystając z pomocy Ojca, któremu zwaliło
się na głowę całe gospodarstwo, wraz ze mną. To była chyba
niedziela, bo długo spałam, po przecierpianej nocy. Ojciec w drugim
pokoju włączył telewizor, gdyż zamierzał wysłuchać wiadomości.
Po chwili wszedł do mojej sypialni z bardzo poważnym wyrazem
twarzy.
-
Wiesz, dziecko, - powiedział siadając ciężko na fotelu. - dzieje
się coś złego. Właśnie generał Jaruzelski ogłosił stan
wojenny!
Zgłupiałam,
bo nie miałam pojęcia o co chodzi.
-
Jak to, - wyjąkałam przerażona - mamy wojnę?
-
Nie wojnę, lecz stan wojenny. To nie to samo. Chodzi o ograniczenie
swobód obywatelskich, zebrań, manifestacji i tak dalej. Większość
urzędów i zakładów pracy, a także szpitale, są już zmilitaryzowane pod
kontrolą wojska, . Solidarność zawieszona.
Ojciec
przez dłuższy czas tłumaczył mi, co nas czeka i co wolno, a czego
nie wolno. Wychodziło na to, że niczego nam nie wolno! Byłam
bardzo chora, ale wiadomości były tak niepokojące, że przy pomocy
Ojca zwlokłam się z łóżka i pokuśtykałam do drugiego pokoju,
gdzie był telewizor. Do końca życia nie zapomnę twarzy generała
i otaczającej go scenografii polowego studia. Prezenterzy
telewizyjni ubrani w mundury, wyglądali przygnębiająco i ponuro.
Pamiętam, że miał być tego dnia jakiś przyjemny film, ale de
facto programu nie było, jedynie co jakiś czas emitowano ogłoszenie
o stanie wojennym. Dopiero wieczorem nadano polski film wojenny:
„Czerwona jarzębina” i koniec programu!
Byliśmy
przerażeni. Ja należałam do Solidarności i Ojciec obawiał się,
żeby nie stało mi się coś złego. Na szczęście byłam zbyt małą
płotką, aby władze mną się zajmowały. Przez pierwsze dni
telefony nie działały. Poczta i telekomunikacja były pod nadzorem
wojska. Potem można było zatelefonować, lecz zdawaliśmy sobie
sprawę, że aparat jest na podsłuchu, bo często samoczynnie się
wyłączał. Stan mego zdrowia bardzo się pogorszył i wezwany
lekarz wystawił mi skierowanie do szpitala.
Nie mogłam się sama
ubrać, nie mówiąc już o chodzeniu. Żeby dostać karetkę
pogotowia, która odwiozłaby mnie do szpitala,
Ojciec musiał dzwonić do Komitetu PZPR i prosić o zezwolenie na
sanitarkę, bo wszystkie środki transportu, także sanitarnego, były
już zmilitaryzowane.
Karetka
przyjechała po zmroku. Przy pomocy Ojca ubrałam się i spakowałam.
Czułam się okropnie, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, bo
wydawało mi się, że zanim wrócę do domu, wybuchnie wojna i
więcej Ojca nie zobaczę. Żegnałam się z Nim, kryjąc łzy
rozpaczy i przeklinając moją chorobę. Dwaj sanitariusze znieśli
mnie po schodach i wsadzili do sanitarki. Ruszyliśmy przez zasypane
śniegiem i ścięte mrozem ulice. Tego roku zima była prawdziwie
ostra. Co jakiś czas mijaliśmy na rogach ulic palące się
koksowniki, przy których ogrzewali się żołnierze uzbrojeni, jak
na froncie. Ten widok nie przyniósł mi pociechy i już całkowicie
załamana znalazłam się pod szpitalem. Wniesiono mnie do
poczekalni, gdzie musiałam niemal godzinę czekać na lekarza.
Zdziwiła mnie cisza panująca w szpitalu. Nie słychać było głosów
personelu i chorych, korytarze były puste.
Doktor był znajomy, bo
leczył mnie na nerwicę. Przeczytawszy skierowanie, potrząsnął
głową.
-
Nie mogę pani przyjąć. - powiedział ściszonym głosem. -
Jesteśmy zmilitaryzowani i jeszcze dziś wypisałem do domu
wszystkich lżej chorych. Zostali tylko ci w najcięższym stanie.
Przepiszę pani zastrzyki, dobre tabletki, dam zlecenie na zabiegi
iniekcyjne w domu, ale do szpitala nie przyjmę. - pochylił mi się
do ucha i szepnął: - Niech pani wraca do domu, bo każdej chwili
może dojść do wybuchu zbrojnego, a wtedy musimy mieć miejsca dla
rannych!
Z jednej strony byłam wstrząśnięta wiadomościami,
ale z drugiej strony miałam ochotę doktora uściskać. Wracałam do
domu! Sanitariusze wnieśli mnie do karetki i ruszyliśmy pełnym gazem przez
ponure miasto . Ojciec nie wierzył własnym oczom,
kiedy zadzwoniłam do drzwi. Widziałam, że o mało nie płakał z
radości. Ja także nie posiadałam się ze szczęścia, że nie
muszę w tym niebezpiecznym czasie przebywać w szpitalu, z dala od
domu.
Służba
zdrowia pracowała normalnie, codziennie przychodziła pielęgniarka
i dawała mi zastrzyki. Siostrzyczka była dopiero po szkole i
pierwszego dnia wpakowała mi igłę niemal prosto w nerw kulszowy.
Myślałam, że skonam! Jestem wytrzymała na ból, ale wtedy o mało
głośno nie zawyłam. Pielęgniarka była taka zmieszana, że
zrobiło mi się jej żal i udałam, że wszystko jest OK. Z radia
Wolna Europa, płynęły coraz bardziej wstrząsające wiadomości.
Już w lecie wiedzieliśmy, że przy granicy polsko-niemieckiej i
czeskiej, zbierają się wojska Układu Warszawskiego. Każdej chwili spodziewaliśmy się,
że zacznie się coś dziać. Rosjan nie trzeba było wzywać,
siedzieli w Legnicy!
Z
Wolnej Europy dowiedzieliśmy się o aresztowaniach przywódców
Solidarności, z Lechem Wałęsą na czele. Wtedy byliśmy
przekonani, że był to zamach na swobody obywatelskie i
przeklinaliśmy WRON-ę, (o ile dobrze pamiętam: Wojskową Radę
Ocalenia Narodowego) a także potępialiśmy tych, którzy opowiadali
się za wprowadzeniem stanu wojennego.
Święta Bożego Narodzenia
były tego roku bardzo ubogie, bo w sklepach brakowało nawet
podstawowych towarów. Ludzie byli ogromnie przygnębieni. Prezydent
USA Reagan,uważał za właściwe zastosowanie wobec Polski sankcji, które oczywiście uderzyły w prostych obywateli. Między innymi w właścicieli
ferm kurzych! Rząd miał się dobrze.
Od
tego czasu minęło 37 lat. Wygasły emocje, a ówcześni przywódcy
nowego, demokratycznego związku zawodowego, który miał nam
przynieść same korzyści, okazali się zupełnie inni, niż wtedy
przypuszczaliśmy, nazywając ich bohaterami i męczennikami za ideę.
Niestety, nie wszyscy byli bohaterami, a wielu z nich okazało się zwykłymi
karierowiczami, sięgającymi po władzę. Z perspektywy przeszło
trzech dekad, zastanawiałam się często, czy generał Jaruzelski
słusznie wprowadził stan wojenny? Wtedy, jako członkini
Solidarności uważałam, że nie. Ale obecnie, obserwując zmiany
jakie zaszły w polityce i w politykach, wywodzących się przecież
właśnie z Solidarności, zmieniłam zdanie.
Bo
nie czarujmy się! Pod koniec października i na początku grudnia
1983 roku, w kraju zapanowała nieomal anarchia, i ani rząd, ani
same NSZZ Solidarność, nie były już w stanie tego opanować.
Niemal każdy zakład pracy uważał za punkt honoru, żeby
zastrajkować. To wtedy na wszystkich płotach i słupach wisiały
biało-czerwone chorągwie i tak nam one wówczas spowszedniały, że
dziś już mało kto wywiesza chorągwie w święto narodowe. W
sklepach zabrakło nawet przysłowiowego octu i za każdym towarem
stały gigantyczne kolejki.
Nie
było towaru?
A skąd miał znaleźć się w sklepach, kiedy zakłady
strajkowały? Rolnicy należący do Rolniczej Solidarności, także
przestali zasilać rynek w produkty. Mało było mleka, przetworów
mlecznych, masła i jaj. O mięsie nawet nie wspominam, gdyż był to
artykuł deficytowy. Braki w zaopatrzeniu, spowodowały nagły wzrost
spekulacji. Sama widziałam ludzi, jeszcze przed wprowadzeniem
kartek, kupujących po kilka worków mąki, kilogramy cukru,
dziesiątki konserw i innych towarów spożywczych. Na własny
użytek? Nie, na sprzedaż po paskarskich cenach!
Nie
było czym handlować, bo zakłady produkcyjne stały. Nie było
sprzedaży, więc nie rósł dochód narodowy i groziła nam
kompletna zapaść. Sytuacja polityczna była napięta do maksimum.
Sojusznicy patrzyli na nas zezem, obawiając się, że Polacy znowu
staną się przyczyną wybuchu trzeciej wojny światowej. A w takim
przypadku, Ameryka nie obrzuciłaby nas pomarańczami, ale uraczyła
bombą atomową, znając nasze tajemnice wojskowe, sprzedane USA
przez pewnego zapobiegliwego oficera LWP, którego teraz kreuje się
na bohatera narodowego. Mam na myśli osławionego Kuklińskiego, którego władze PiS-u wyniosły do rangi generała. Dziś w Krakowie stawiają mu pomniki!!!
Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z rozpaczliwej sytuacji, ale dziś
uważam, że powinniśmy wówczas modlić się za tych, którzy
opanowali ten straszliwy chaos. Ktoś powie mi, o ofiarach stanu
wojennego. Zabijano ludzi! To prawda, było to częścią tragedii
narodowej, a także być może, nie zrozumienia intencji tych, którzy
próbowali nie dopuścić do wybuchu zbrojnego, zakończonego
straszliwą masakrą milionów Polaków. Nasza historia zawsze
zroszona jest krwią niewinnych ludzi, lecz dziś możemy być dumni
z faktu, iż udało się nam bezkrwawo zakończyć dramatyczny
konflikt i nie dopuścić do wybuchu bratobójczej wojny domowej, lub
nowego kataklizmu dziejowego. W tym wypadku, słowa uznania należą
się także i tym, którzy władzę niemal bezkrwawo oddali.
A propos ofiar. Od listopada po dzień dzisiejszy zamarzło z zimna na ulicach polskich miast ponad 80 osób bezdomnych. Cokolwiek powie się o PRL-u, tam nie było bezdomnych i nikt z zimna i z głodu nie umierał. To także jest prawdą o tamtych czasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz