10.04.2014 r.
Mam zwyczaj, wpojony mi przez Ojca, i
każdego dnia zapisuję w kalendarzu, jaka jest pogoda, co robiłam, a nawet co
było na obiad. Dlatego z łatwością mogę powrócić wiele lat wstecz , by
wiedzieć, co się w danym dniu działo.
Ale
nie muszę sięgać do kalendarza, bo tę akurat datę pamiętam bardzo dokładnie.
To
była sobota, zimny kwietniowy ranek. Słońce słabo przeświecało przez chmury.
Wstałam dosyć wcześnie, żeby nastawić obiad i pojechać, jak co sobotę, na
cmentarz i zapalić znicze na grobie Rodziców. Włączyłam telewizor, aby sobie
oglądnąć kolejny odcinek serialu, lecz niespodziewanie, zamiast zapowiedzi programu, na ekranie pojawił się prezenter i
z widocznym na twarzy zdenerwowaniem, nieco drżącym głosem oznajmił, że
prezydencki samolot Tu-104, uległ wypadkowi przy lądowaniu w Smoleńsku. Mogą
być ranni...
Zastygłam
z wrażenia przed telewizorem i wpatrywałam się oniemiała w ekran. Jednak byłam
przekonana, że to tylko jakiś błąd przy lądowaniu i z pewnością wszystko
zakończy się szczęśliwie. Zrezygnowałam z jazdy na cmentarz i w napięciu
słuchałam napływających do telewizji i radia informacji. Coraz bardziej
roztrzęsieni spikerzy i prezenterzy, podawali
dosyć sprzeczne wiadomości, przerywając wszelkie inne programy.
Nie
jestem osobą nadmiernie pobożną, lecz modliłam się, żeby nie usłyszeć
najgorszego. Bo oprócz prezydenta i jego małżonki, leciało samolotem tylu
wspaniałych ludzi. Między innymi, mój ulubiony aktor pan Zakrzeński, często
kreujący rolę Marszałka Piłsudskiego. Nie rozumiałam, dlaczego prezydencki samolot lądował w Smoleńsku, nie
posiadającym dużego lotniska, mogącego przyjmować wielkie samoloty pasażerskie.
Wśród natłoku mniej lub bardziej prawdopodobnych informacji, nadeszła w końcu
ta najstraszniejsza: NIKT NIE PRZEŻYŁ!!
Boże,
kraj stał w obliczu najstraszniejszej katastrofy w dziejach. Zginął prezydent,
głowa państwa polskiego, pani prezydentowa oraz najwyżsi dostojnicy Państwa.
Generalicja, członkowie Senatu i Sejmu, biskupi, księża, były prezydent Polski
na uchodźstwie pan Kaczorowski, Anna Walentynowicz i wielu innych znanych
ludzi, ze wszystkich ugrupowań politycznych. To się po prostu nie mieściło w głowie.
Przez
cały dzień przesiedziałam przed telewizorem, ze zgrozą obserwując straszne
obrazy z katastrofy. Pamiętam, że wściekłam się, bo mieszkający pode mną w
kawalerce wesoły młodzieniec, właśnie ten okropny dzień wybrał sobie na
balangę. Wrzaski, śmiechy i rockowy łomot tak mnie zdenerwowały, że wezwałam
policję. Nareszcie się uspokoili. Debilów bez wyobraźni ci u nas dostatek!
Pamiętam
dokładnie wrażenie, jakie na osobach z polskiej delegacji rządowej
przebywającej w Katyniu, zrobiła ta straszliwa wiadomość. Nie chcieli po prostu
uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę. Pamiętam również wielką serdeczność okazywaną nam w dniu
katastrofy i w następnych dniach przez Rosjan.
Przez władze państwa i prostych ludzi płaczących, modlących się, i szczerze dzielących z nami smutek po tragedii.
Ochłonąwszy
z pierwszego szoku, zaczęłam zadawać sobie pytania. Po co prezydent wybrał się
do Katynia, kiedy przebywała tam właśnie rządowa delegacja z premierem i
rodzinami ofiar katyńskich? Odpowiedź była oczywista. Lech Kaczyński nie znosił
premiera Tuska i pragnął obecnością swoją i najwyższych dostojników państwa w
Katyniu, zminimalizować ważność delegacji rządowej. Ot, taka prezydencka
zachcianka. W tym celu załadował do samolotu
najważniejszych ludzi w państwie i poleciał.
Z
doniesień nadesłanych zaraz po katastrofie wiadomo, że pilot samolotu mógł
lądować gdzie indziej, w Kijowie lub w Mińsku. Ale ze Smoleńska było najbliżej
do Katynia, a pan prezydent się śpieszył! Przypominam sobie skandal, jaki
wybuchnął, kiedy Lech Kaczyński leciał do Gruzji, a pilot odmówił lądowania na
lotnisku, które nie gwarantowało bezpiecznego
lądowania. Prezydent dosłownie wymógł na biedaku
lądowanie, a następnie wywalił go z pracy! Pilot prowadzący prezydencki samolot
Tu-104, być może nie odważył się wyrazić swej opinii, nawet gdy prezydent się
nie odezwał, bo chodziło mu o pracę. Zdecydował się lądować, pomimo ostrzeżenia
z wieży kontroli lotu w Smoleńsku. Była
gęsta mgła i ta wysoka brzoza.....
A potem te ogromne samoloty na lotnisku w
Warszawie i makabryczny obraz, niekończącego się szeregu trumien, przykrytych
biało-czerwonymi sztandarami. Nigdy tego
nie zapomnę!
Ale
nie bylibyśmy Polakami, jakby wszystko odbywało się godnie, zgodnie i bez
awantur.
Bo
pan prezes Jarosław Kaczyński zażyczył sobie, żeby brata i bratową pochować na
Wawelu, który jest narodowym sanktuarium i nekropolią królewską! Pochówku na
Wawelu dostąpili tylko wybrani: Naczelnik Kościuszko, książę Poniatowski i
Marszałek Piłsudski oraz dwaj narodowi Wieszcze: Mickiewicz i Słowacki. Wpakowano także na Wawel generała
Sikorskiego, choć moim zdaniem niesłusznie. Jego miejsce powinno być na
cmentarzu zasłużonych na Powązkach.
Chyba
ten ostatni pochówek ośmielił prezesa Kaczyńskiego. Zażądał, aby to Wawel stał się
miejscem wiecznego spoczynku prezydenta i jego małżonki. Natychmiast wybuchnął
spór: jedni byli temu przeciwni, inni gorąco ten pomysł popierali. Konflikt
rozstrzygnął po Salomonowemu metropolita krakowski arcybiskup Dziwisz,
wyrażając zgodę na pochowanie Kaczyńskich na Wawelu.
Przyznaję,
że ja osobiście byłam temu stanowczo przeciwna. Wawel dla mnie i dla milionów
Polaków to sacrum! Śmierć prezydenta w katastrofie, nie powinna stanowić
preferencji do wynoszenia go na piedestał bohatera narodowego. Pan Kaczyński
był zupełnie przeciętnym człowiekiem i kiepskim politykiem, który o mały włos
nie wplątał nas w poważny konflikt z Rosją, wtrącając się w sprawy Gruzji i
błagając Amerykanów o Tarczę. Identycznie, jak obecnie pan prezes Jarosław,
który już zapomniał, jak nasi przyjaciele zza oceanu zgrabnie nas olali!
Miejscem
wiecznego spoczynku prezydenta Kaczyńskiego powinna być Warszawa, stolica
Polski, Katedra, lub Cmentarz Powązkowski. Leżą tam przecież ludzie o wiele
bardziej zasłużeni dla ojczyzny. Lecz pan prezes Kaczyński wiedział co robi.
Pragnął, aby królewski pogrzeb brata, był
jego pierwszym stopniem do ubiegania się w nadchodzących wyborach o
godność prezydenta, jakby to był tytuł dziedziczny. Dlatego też pod Pałacem
Namiestnikowskim, siedzibą prezydenta państwa, urządził ogromną manifestację z
krzyżami i awanturą, która się rokrocznie powtarza. Można odnieść wrażenie, że
Pałac Namiestnikowski jest siedzibą rodu Kaczyńskich, a nie miejscem
urzędowania aktualnego prezydenta Rzeczypospolitej Polski.
W bieżącym roku, ponownie urządzono
tam krzykliwą manifestację, na której pan prezes wygłosił płomienną przemowę do
zebranych tłumów, a raczej tłumoków. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie mieszka
tyle ciemnej masy. To raczej nie prawdziwi warszawiacy, tylko przyszywani,
mający niegdyś do stolicy siedem dni wołami. Panie w moherowych berecikach,
oraz inni wielbiciele pewnego grzybka. Nie zabrakło nawet egzorcysty,
wypędzającego złe duchy z Pałacu. Oj, znalazłoby się w PiS-ie mnóstwo osób
nawiedzonych przez diabła, a nade wszystko przez demona żądnego władzy!
Byłam
prawdziwie zbulwersowana, widząc w telewizji pana prezesa, przemawiającego na
tle sztandarów amerykańskich i domagającego się stanowczo wprowadzenia na stałe
wojsk USA do Polski! Pana prezesa Kaczyńskiego nie interesuje fakt, że w
okresie II wojny światowej, Stany Zjednoczone, nie chcąc narażać się na straty
w ludziach, w czasie wojny z Japonią, postanowiły uśmiercić Japończyków bronią
chemiczną. Gazem musztardowym, powodującym odpadanie skóry i paraliż dróg
oddechowych, zrzucanym w bombach przez samoloty na japońskie miasta i
wystrzeliwanym przez działa okrętowe, lub fosgenem. Przewidywano, że gazy
zatrują ludność na obszarze 650
km. Ta potworna broń miała zabić pięć milionów ludzi!
Jednakże, gdy naukowcom amerykańsko-niemieckim udało się wyprodukować bombę
atomową, rząd USA uznał, że jest to środek bardziej skuteczny i
h u m a n i t a r n y!
Lecz
pan prezes bardzo szanuje zamorskiego sojusznika i nie zważa na takie nieistotne drobiazgi. Polskie władze domagają
się obecności obcych wojsk, rzekomo w obawie przed agresją Rosji. Chyba im się
marzy nowa okupacja. Jak nie niemiecka,
to radziecka, jak nie radziecka, to amerykańska. Tym samym, nasza ojczyzna stałaby
się de facto kolonią, czymś w rodzaju nędznego kraiku na Morzu Karaibskim, a
nie wolnym, suwerennym państwem europejskim.
Wzywanie
na pomoc obcego wojska, to jak zapraszanie lisa do kurnika. Widocznie nasi polityczni przywódcy, wprost kochają być od
kogoś zależni i trzymani za twarz A
rodakom chyba to się także podoba, bo prawicy rosną szanse w sondażach.
A
może by tak znowu jakiś mały rozbiór,
co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz