Patrzę
przez szyby balkonu na szary, ponury świat. Drzewa wznoszą ku niebu
czarne bezlistne konary. Wieje silny wiatr, ale z ciemnych chmur nie
spadnie ani jeden płatek śniegu, a jedynie krople jesiennego
deszczu. Pojutrze wigilia i święta Bożego Narodzenia. W telewizji
prześcigają się w reklamach świątecznych, na tle amerykańskich
kolęd. Mam po dziurki w nosie, głupawych „Dzwoneczków” i
hawajskiej kolędy, niegdyś śpiewanej przez Binga Crosby. Nie
cieszy mnie melodia „Pada śnieg”, którą można śpiewać przy
każdej innej okazji, ani strasznie ograne „White Christmas” z
filmu „Świąteczna gospoda”.
Kraj
mający niewiele tradycji, narzuca nam, mającym tysiącletnią
kulturę, swoje tanie, komercyjne zwyczaje. Bo w Stanach
Zjednoczonych Boże Narodzenie to przede wszystkim wielkie
żarcie, indyk i sałatka jarzynowa, oraz placek z jabłkami, choinka
i prezenty,
w oświetlonym jaskrawo domu. No i kolędy przy których się tańczy!
Na
dłuższą metę to wszystko jest nie do zniesienia, pandemia,
maseczki i zakazy. Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Z każdym dniem
robi się coraz bardziej ponuro i smutnie. A przed nami święta,
które mają być radosne. Właściwie najczęściej
zapominamy już
dlaczego ma być wesoło. A przecież nie obchodzimy imienin wujka,
tylko narodzenie Dziecka – a kiedy jakieś dziecko się rodzi, to
musi być wesoło, bo to
wielkie szczęście, że przyszedł na świat nowy człowiek.
Po
szybach pływają krople deszczu rzucane przez porywisty wiatr. Za
oknem zapada wczesny jesienny zmierzch – bo to przecież nie jest
zima, tylko ponura, ciepła jesienna aura, grypowa
i nie mająca ani cienia
podobieństwa do prawdziwego
polskiego
grudnia.
Aby nie wpaść w równie przygnębiający nastrój, siadam do
komputera i wracam myślą do wspomnień o rodzinnych świętach.
Całą
okupację w domu dziadków
przebiedowaliśmy, żyjąc z dnia na dzień. Nasz dom mający
dwanaście pokoi, pełen
był krewnych i gości,
którzy uciekli z kresów wschodnich i
na czas wojny osiedlili się u dziadków. Na
szczęście zaraz po zakończeniu wojny wyjechali i zostaliśmy
nareszcie sami. Rzeszów został wyzwolony we wrześniu 1944 r. więc
święta Bożego Narodzenia przypadały w czasie wojny, toczącej się
jeszcze
w Europie i na świecie.
Babcia
Pela, oświadczyła, że po tylu latach głodówki, święta muszą
być syte. Mówiąc to, popatrzyła znacząco na dziadzia Tadeusza.
Skrzywił się, jak po occie, ale zdjął ze ściany oryginalny obraz
Fałata, przedstawiający polowanie i postanowił go sprzedać. W
czasie swej młodości, dziadek
uczęszczał do Akademii Krakowskiej i z różnych okazji otrzymywał
w prezencie obrazy
od
słynnych kolegów. W okresie
okupacji, sprzedawaliśmy niektóre z nich, żeby przeżyć. Tym
razem padło na Fałata.
Na
dobre interesy zawsze jest
czas. Wiedzieli o tym
ówcześni handlarze, robiąc kokosowe interesy i zbijając fortunę.
Jeden z takich handlarzy, upatrzył
sobie naszego Fałata i dawał bardzo dobrą cenę. Naturalnie każdy
wiedział, że gdy skończy się wojna, on sprzeda obraz za
wielokrotnie wyższą cenę. Mniejsza z tym, dziadzio otrzymał
pieniądze, a babcia postanowiła urządzić święta z prawdziwego
zdarzenia. W domu zaczął się ruch. Ponieważ wtedy wszystkiego
brakowało, rodzina stawała na głowie, żeby zdobić coś do
jedzenia. Wszystkie ciocie
zajęte były gruntownym sprzątaniem, bo służącej już nie
mieliśmy.

Tymczasem
grudzień był mroźny. Już w połowie listopada, akurat na moje
imieniny, zaczął padać śnieg, pokrywając ogród białym puchem.
Kiedy w dzień zaświeciło słońce, trzeba było mrużyć oczy
przed oślepiającym blaskiem. Lubiłam
wychodzić do ogrodu i przechadzać się pomiędzy krzakami róż,
owiniętymi w słomiane chochoły. Drzewa
w śnieżnej
szacie, wyglądały tak pięknie i malowniczo.
Razem z kuzynką Danusią, bawiłyśmy się świetnie lepiąc
bałwana, lub obrzucając się śnieżkami. Z niecierpliwością
oczekiwałyśmy nadejścia
świąt.
W
Adwencie nie wolno nam było głośno krzyczeć, czy się wygłupiać,
pod groźbą klapsa. Wieczorami zbieraliśmy się w saloniku, babcia
siadała przy fortepianie i grała pieśni adwentowe, które chórem
wszyscy śpiewaliśmy. Z tamtych czasów pamiętam starodawną
pieśń: „ Rorate coeli desuper, et nubes pluant justum.”
Niebiosa, rosę spuście nam z góry.” A także: Spuście nam na
ziemskie niwy, Zbawcę niebios obłoki”. W Adwencie, nie grano
żadnych innych utworów, prócz tych pobożnych, częściej chodziło
się do kościoła na nauki adwentowe.
Nareszcie
nadchodziły święta. Kolejarze, koledzy Ojca, przytaskali wielką
choinkę, która stanęła w salonie, a cały dom zapachniał lasem.
Z kuchni unosiły się jakieś cudowne zapachy, zupełnie nam nie
znane z czasów okupacji. Razem z Danusią, podawałyśmy kolorowe
bombki, wyjęte w wielkich pudeł przechowywanych na strychu, srebrne
łańcuchy, robione przez długie wieczory przez wszystkie ciocie i
Mamę. Wtedy, większość ozdób choinkowych robiono ręcznie,
kupowało się tylko bombki. Kiedy na szczycie drzewka Ojciec
zawiesił Gwiazdę, choinka była ubrana. Jeszcze tylko na gałązkach
mocowano świeczki, a babcia zawieszała małe pierniczki i cukierki.

Wigilia
nadeszła pochmurna, a z niskich ciemnych obłoków padały wielkie
płatki śniegu. Od wczesnego rana na kuchennej blasze, stały
garnki, rondelki, patelnie, a unoszące się z nich zapachy,
doprowadzały mnie i Danusię do rozpaczy. W wigilię obowiązywał
post! Mama dała nam po kromce chleba z masłem i wyprawiła na dwór,
ale nie chciało nam się bawić, bo byłyśmy głodne. Chodziłyśmy
po ogrodzie, opowiadając sobie, ile zjemy uszek. Nie mogłyśmy się
już doczekać, kiedy zapadnie zmrok. Wróciłyśmy do domu i
poszłyśmy do jadalni. Wielki rozsuwany stół nakryty był białą
adamaszkową serwetą, a babcia ustawiała na nim swoją najlepszą
porcelanę i srebrne sztućce, rozrzucając po obrusie małe
gałązeczki choinki.
Nie
wyobrażała sobie, że ta piękna, stara porcelana, zostanie rozbita
na drobne kawałki, a srebro stołowe ukradzione przez UB-owców, w
czasie aresztowania cioci Stasi. Nasza jadalnia była stylowa,
wysokie krzesła z poręczami, otaczały wielki okrągły stół, nad
nim wisiał kryształowy żyrandol. W amfiladzie, szklane rozsuwane
drzwi do salonu, były szeroko otwarte i widać było przez nie
choinkę, całą błyszczącą od ozdób. Ciocia Mania już zapalała
na niej świeczki. Na stole stały półmiski z karpiem w galarecie,
z dwoma rodzajami śledzi, w oliwie i w śmietanie, z jabłkiem i
cebulką, a także sałatki. Na środku duży czteroramienny srebrny
świecznik z płonącymi białymi świecami, a pod nim na
kryształowym spodeczku białe opłatki. Tradycyjne, postawiono jedno
nakrycie więcej i jedno krzesło było nie zajęte. Cztery srebrne
świeczniki także zostały potem ukradzione przez UB-owców.

Cała
rodzina, starannie ubrana, zgromadziła się przy stole. Dziadzio w
czarnym przedwojennym smokingu, wziął jeden opłatek, podszedł do
babci i ucałowawszy jej rękę, podzielił się z nią opłatkiem,
składając życzenia. Potem kolejno podchodził do każdego i
składając życzenia, dzielił się opłatkiem. Swoje córki i Mamę
całował w rękę, na czole Ojca złożył pocałunek i mocno go
uścisnął. Mnie i Danusię wziął na ręce i ucałował, życząc
nam, żebyśmy zdrowo rosły. To była tak wzruszająca chwila, że
wryła mi się w pamięć do końca życia. Po łamaniu się
opłatkiem, dziadziu i babcia usiedli, a Mama i ciocie przyniosły
wazę z czerwonym barszczem na smaku grzybowym, uszka i pieczonego
karpia. Stół był zastawiony półmiskami z ruskimi pierogami,
pierogami z grzybami i kapustą, karpiem po żydowsku, kluskami z
makiem, sałatkami z majonezem domowym, oraz pasztecikami z grzybów
w kruchym cieście. Z alkoholu pito tylko domową nalewkę na
wiśniach.

Czekałyśmy
z Danusią na słodycze. Mama wystąpiła ze swoim słynnym sernikiem
wiedeńskim. Nawet w kawiarni Sachera we Wiedniu, sernik nie był tak
smaczny, jak ten mamy. Był tort maślany i kruchy placek z owocami z
naszego ogrodu. Po wigilii przeszliśmy do salonu, a ciocia Stasia
usiadła do fortepianu. Rozległy się dźwięki ulubionej kolędy
dziadzia. „ Bóg się rodzi, moc truchleje.” Dopiero po
wigilijnej wieczerzy można było śpiewać kolędy, nie wcześniej.
Taki był polski zwyczaj, zawsze przestrzegany. Cała rodzina
śpiewała kolejno wszystkie znane kolędy. Potem ciocia zagrała
Scherzo h-mol Chopina z kolędą „Lulajże Jezuniu”.
Grając,
nieznacznie ocierała łzy, myśląc o swoim mężu. We wrześniu
1939 r, wuja Tadeusza, inżyniera kolei lwowskiej, aresztowało we
Lwowie NKWD i ślad po nim zaginął. Nigdy nie dowiedzieliśmy się,
co się z nim stało.
Ciocia
Mania wzdychała cicho, wspominając swego narzeczonego, poległego w
1939 r w czasie bombardowania. Babcia przypominała, że w Boże
Narodzenie 1938 - 1939, obchodzone na kresach w naszym Olesinku,
zjechało ponad pięćdziesiąt osób z rodziny, jakby przeczuwając,
że to już ostatnie takie święta przed wybuchem wojny.
Siedzimy,
słuchając muzyki i zajadając się słodkościami. Dziadek wstaje z
fotela i powiada, że czas na Pasterkę. Ubieramy się bardzo ciepło,
bo noc jest mroźna i wychodzimy z domu. Lodowate powietrze aż
zatyka i muszę podnieść kołnierz mego futerka, żeby się nie
przeziębić. Mama bierze mnie za rękę i podtrzymuje, kiedy wpadam
do zasp śnieżnych koło domu. W wigilię nie ma dorożek, musimy
iść piechotą do kościoła, a to kawałek drogi.
Tradycyjne
w niedziele i w każde święta idziemy do Ojców Bernardynów, z
obrazem cudownej Matki Boskiej. To przepiękna świątynia i
klasztor, wzniesiony w XVII w. przez ród Ligęzów. Jak zwykle w
kościele tłok, ale dziadek znajduje miejsce dla siebie i babci.
Ciocia Stasia idzie na chór i siada do organów. Gra na niedzielnych
nabożeństwach i w czasie świąt, na intencję powrotu męża.
Stoję
przy ławce i przypatruję się wspaniałemu ołtarzowi z figurą
Matki Boskiej Rzeszowskiej. Za chwilę rozpocznie się Pasterka i do
kościoła przychodzi coraz więcej ludzi. Odzywają się organy i z
zakrystii wychodzą zakonnicy, by odprawić nabożeństwo. Wszędzie
światła, wszędzie gałązki choinki, a w pobliżu ołtarza Szopka.
W czasie Poniesienia ludzi padają na kolana i głośno modlą się
za walczących na wszystkich frontach Polaków, synów, braci, mężów,
błagając Boga, aby pozwolił im przeżyć i wrócić do domów.
Modlimy się za więźniów w obozach koncentracyjnych, bo zostaną
oni wyzwoleni dopiero za kilka miesięcy. Modlimy się wreszcie za
poległych i pomordowanych w czasie okupacji. Organy grają: „
Podnieś rękę Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą”… a
ludzie śpiewając głośno płaczą.

Nie
wiem dlaczego, ale to był ostatni fragment z wigilii 1944 roku,
zapamiętany przeze mnie. Już nigdy potem nie spędzaliśmy świąt
w domu dziadków, a następne święta Bożego Narodzenia
obchodziliśmy skromnie w strasznie zrujnowanym Bolesławcu, z dala
od najbliższych krewnych.