czwartek, 12 marca 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI. ROK 1945 - 1947 część trzecia.


Dworzec kolejowy Opole-Groszowice.foto. Polska ORG
Mój Boże, jaka ta podróż jest monotonna i wyczerpująca. Mama i ja jesteśmy tak umęczone, że dopiero za Opolem zaczynam uważniej przypatrywać się mijanym krajobrazom. Mama wygląda na chorą. Cierpi na bóle żołądka i nudności, zapewne na skutek złego odżywienia. Kanapki z kiełbasą, jajka na twardo, mielonka z puszki i herbata. Kawę pozostawiamy na wyjątkową okazję. Już nie pamiętam, jak się je normalny, gorący obiad, w jadalni, przy stole nakrytym białym obrusem. Mam taką ochotę na jabłko lub gruszkę, lecz nigdzie nie można kupić owoców. Na stacjach kolejowych najczęściej nie ma bufetów, a jeżeli już są, to boimy się wychodzić z wagonu. Nie warto ryzykować wyjścia z pociągu, nie mając gwarancji, że się do niego powróci.
Nudzę się i zaczynam grymasić. Biedna Mama z anielską cierpliwością pociesza mnie, że to już niedaleko. Ale sama w to nie wierzy, bo nikt nie wie, gdzie się ten Bunzlau znajduje. Podobno za Liegnitz, lecz konia z rzędem temu, kto nam wyjaśni, jak daleko do tego miasta? Prawdopodobnie te miejscowości mają już polskie nazwy, jednak my ich nie znamy, bo na wszystkich mapach są napisy niemieckie. Przypuszczamy tylko, że to miasto znajduje się gdzieś na granicy Niederschlesien1, pewnie jakaś zapadła dziura, której nigdy nie polubimy.
 Do Breslau, czyli Wrocławia, przyjechałyśmy o świcie. Z prawdziwą przykrością żegnałyśmy majora i jego przemiłą małżonkę. To byli naprawdę dobrzy ludzie, z którymi zżyłyśmy się w podróży. Przy pożegnaniu, pani Wiera, rozejrzawszy się dyskretnie, przeżegnała nas prawosławnym krzyżem, życząc szczęśliwej podróży. Gdyby nie nasz rosyjski opiekun, nie dojechałybyśmy wcale do Wrocławia, bo w Opolu przyczepił się do nas jakiś pijany polski chorąży Chciał wyrzucić nas z wagonu, żeby na nasze miejsce posadzić swoją lafiryndę, również nietrzeźwą. Zrobiła się straszna awantura i nareszcie, wspólnymi polsko-rosyjskimi siłami, wypchnięto awanturnika i jego babę z pociągu. Na wrocławskim peronie kolejarz poinformował nas, że do Liegnitz, czyli do Lignicy, ( tak się wtedy pisało nazwę miasta) pociąg odjedzie jeszcze tego dnia i musimy się śpieszyć, żeby dostać się chyba na dworzec Świebodzki, już dokładnie nie pamiętam.
Nad miastem wolno wstawał szary, mglisty dzień i zanosiło się na deszcz. Z hali dworca, wychodzimy na ulicę. Przed stacją jak zwykle tłumy ludzi. Tragarz postawiwszy nasze bagaże na chodniku, wziął zapłatę i poszedł. Rozglądamy się za jakimś środkiem lokomocji, żeby dostać się na ten drugi dworzec. W tym obcym, nieznanym mieście, czujemy się bardzo samotne i bezradne. Wrocław wywarł na nas przygnębiające wrażenie, bo miasto jest straszliwie zniszczone. Jak okiem sięgnąć, morze gruzów. Z tej powodzi ruin, sterczy czasami pionowa ściana, lub cudem ocalały dom. Obok nas przystaje kilka samochodów wojskowych, do których błyskawicznie wskakują podróżni. Dla nas oczywiście miejsca nie ma i nawet nie próbujemy się dostać do ciężarówki, bo jest to zadanie dla silnego, bezwzględnego mężczyzny. Znowu mamy zmartwienie, jak z tymi ciężkimi bagażami dojdziemy do drugiego dworca. Jeżeli nie zdążymy do pociągu, pozostaniemy w tych ruinach zdane na łaskę losu. To straszliwie zniszczone, trupie miasto budzi naszą zgrozę.
Tak wyglądał Wrocław w 1945 r. foto Dzieje.pl.
 Niespodziewanie podchodzi do nas stara Niemka, chuda i wynędzniała. Pokazuje Mamie stojący opodal ręczny wózek i powiada, że zawiezie nasze walizki tam, gdzie sobie życzymy. Mama patrzy na staruszkę z wahaniem. Kobieta nie wygląda na siłaczkę, a nasze bagaże są bardzo ciężkie. Widząc to, Niemka tłumaczy Mamie, że nie jest sama i wnuk jej pomoże. Odwraca się i woła do stojącego w pobliżu chłopca, ubranego w zniszczony, za duży na niego mundur Volkssturmu2. Oboje ładują walizki na wózek i ruszamy. Miasta wcale nie znamy i nie mamy pojęcia, gdzie ten drugi dworzec się znajduje, ale staruszka zapewnia, że niedaleko. Idziemy w milczeniu istnym wąwozem z gruzów. Górą wiszą nad nami pozrywane druty przewodów elektrycznych trakcji tramwajowych. Co chwilę musimy się zatrzymać, żeby wyminąć resztki barykad. Pod nogami widzimy poskręcane szyny tramwajowe, jakieś rury, płyty z chodników i ogromne kawały asfaltowej nawierzchni jezdni.
Pod ścianami ocalałych domów, poniewierają się resztki dobytku mieszkańców Breslau. Wszędzie widać ślady kul i ognia. Niektóre kamienice mają ogromne dziury po pociskach artyleryjskich. Co jakiś czas, drogę zagradzają nam budynki zawalone na skutek eksplozji bomby lotniczej. Dom runął, lecz pojedyncza ściana pozostała, strasząc oknami w których dziwnym trafem, zachowały się ramy i resztki firanek, czasami parapety z nietkniętą doniczką zwiędłej pelargonii. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe.
W podmuchach jesiennego wiatru, powiewają jakieś szmaty, niczym białe flagi, wieszczące poddanie i śmierć zagrzebanych pod gruzami mieszkańców kamienicy. Ocalałe resztki schodów wspinają się w próżnię, wiodąc donikąd, a przekrzywione obrazki na ścianach nie istniejących pokoi, sprawiają makabryczne wrażenie. W parkach i na skwerach stoją drzewa połamane i pocięte odłamkami, wznosząc ku niebu z niemą skargą, kikuty nagich gałęzi. Wielkie leje po bombach i pociskach artyleryjskich, pełne są wody deszczowej. Nad tym ponurym obrazem zniszczenia, unosi się ciągle jeszcze trupia woń, gdyż pod gruzami zawalonych domów rozkładają się ciała zasypanych. Dokoła pełno mogił, czasem z krzyżem i krzywą tabliczką, a najczęściej bezimiennych.
Ulica J. Piłsudskiego w 1945 r. foto. Polska ORG
 Patrzymy na ten księżycowy krajobraz z przerażeniem, ale nie potrafimy zdobyć się na odruch współczucia. Mama i ja ciągle mamy przed oczami obraz straszliwie zniszczonego Poznania, zbombardowanej rodzinnej kamienicy i okropnych ruin pozostałych po poznańskiej Cytadeli, gdzie moi rodzice byli tacy szczęśliwi przez kilka lat po ślubie. Pamiętam, że gdy poszłyśmy tam w sierpniu 1945 roku, Mama, z szarą jak popiół twarzą, usiadła ciężko na kamiennym złomie, patrząc z rozpaczą na zwisający z czarnej od ognia ściany, drut anteny radiowej. Tyle pozostało z naszego prześlicznego mieszkania, pełnego pamiątek rodzinnych, kilimów huculskich i nowych mebli swarzędzkich. W aparacie filmowym pozostawionym przez Ojca, znajdował się unikalny film dokumentalny z walk w Powstaniu Wielkopolskim i w Poznaniu.
W naszym mieszkaniu przebywałam zaledwie dwa dni. To był koniec naszego radosnego, szczęśliwego świata. Dlatego nie umiemy zdobyć się na współczucie dla mieszkańców Breslau! Idąc po gruzach, potykam się o resztki zasieków i rozdzieram pończochę o drut kolczasty. Ostre kolce kaleczą mi łydkę. Syczę z bólu i poślinionym palcem ścieram płynącą z ranki krew.
Festung Breslau!3 Nie, nie podoba mi się wcale to miasto i mam cichą nadzieję, że Bunzlau nie jest podobny do tej pustyni gruzów. Niemcy w posępnym milczeniu ciągną wózek, my również się nie odzywamy, bo w końcu o czym tu można mówić? Jestem dzieckiem, ale przeżyłam okupację i wiele rozumiem. Mimo woli nasuwają mi się porównania. Tych tutaj Niemców, wynędzniałych i pokornych, z wyrazem apatycznej bezsiły, i zapamiętanych doskonale z czasów okupacji, butnych kohort, w znienawidzonych mundurach koloru feldgrau, maszerujących z grzmotem podkutych butów i beztroskim śpiewem przez ulice naszych miast. Pamiętam pogardliwe, okrutne spojrzenia cywilnych Niemców i plujące na Polaków dzieci niemieckie. Należeli przecież do „rasy panów”, a my, Polacy, byliśmy jedynie „podludźmi” skazanymi na wytępienie!
Adolf Hitler we Wrocławiu. foto. Niemcy online.
Natychmiast po wkroczeniu Niemców do Poznania w 1939 roku, brat mego Dziadka Michała, stryj Mamy i oficer Wojska Polskiego Marcin K. został wraz z żoną rozstrzelany w ogrodzie swego domu, za wykrycie przed wojną niemieckiego szpiega. Przedtem skazańcy musieli wykopać sobie grób. W tym miejscu, Niemcy urządzili potem ogródek dla swoich pociech, z huśtawką i krasnalkami! Wszyscy Polacy w Wielkopolsce musieli nosić podobnie jak Żydzi, opaskę z dużą literą P. Nie mieli prawa iść chodnikiem, tylko jezdnią.
Ale po klęsce hitlerowskich Niemiec, duma „rasy panów” gdzieś się zapodziała. Co jakiś czas podchodzą do nas ludzie, mężczyźni, kobiety, czasami dzieci i o coś proszą. O kawałek chleba, o papierosy, o pieniądze. Niekiedy ci mężczyźni są zupełnie młodzi, lub na odmianę całkiem sędziwi. W każdej innej sytuacji, widok tych ludzi, wzbudziłby w nas gorące współczucie i chęć pomocy, ale czy oni na litość zasługują? Chyba jeszcze nie! Przez wiele lat gorliwie pracowali na swój los. Patrzę na sędziwą Niemkę ciągnącą z wysiłkiem wózek i robi mi się miękko na sercu, bo nagle wyobraziłam sobie, że to moja babcia, tak ciężko doświadczona losem. Mama znając moją skłonność do litowania się nad każdym biedakiem, mocno ściska mi rękę. Jej gest, momentalnie przywołuje w mojej pamięci potworne wspomnienie.
Poszłyśmy z Mamą na wieś po mleko i trafiłyśmy przypadkiem na masową egzekucję. Ukryte w chłopskiej „wygódce”, patrzyłyśmy na rzędy SS-manów uzbrojonych po zęby, trzymających na smyczy skowyczące wilczury. Słyszałyśmy terkot karabinów maszynowych i krzyki. Spędziłyśmy tam wiele godzin, bo teren masowej egzekucji był pilnie strzeżony. Czasem ruszała się jeszcze miękka ziemia. Mama cały czas ściskała mi rękę aż do bólu, żebym Boże broń, nie krzyknęła, gdyż wtedy nic nie uchroniło by nas od śmierci. Nie krzyknęłam, bo zemdlałam i przez kilka dni leżałam w gorączce, bardzo chora, dręczona koszmarami. Przez wiele dni, kładąc się do łóżka wymiotowałam, a biedna Mama miała dodatkową pracę, pranie mojej bielizny.
Niemal wszyscy młodzi Niemcy obecnie mają jakąś wspólną cechę, oto każdemu z nich czegoś brakuje. Ręki, nogi, oka, palców. Na twarzach widoczne są blizny i szramy po ranach. Może byli w Polsce? Na szczęście, nie mamy czasu na rozmyślanie o przeszłości, bo już widać z dala dworzec kolejowy. Mama wręcza Niemce pieniądze, ale staruszka potrząsa odmownie głową i śmiesznie łamanym językiem, prosi po polsku o chleb. Mama jest poznanianką i perfekt zna język niemiecki, lecz celowo z tym się nie zdradza. Po namyśle, sięga do torby i podaje Niemce ćwiartkę chleba i słoiczek smalcu. Staruszka ma w oczach łzy.
- Danke sehr, danke! - powtarza kilkakrotnie, chwytając Mamę za rękę i mocno nią potrząsając. Potem, jakby domyślając się, że Mama ją rozumie opowiada, że dwóch synów straciła w Afrika Korps i pod Kurskiem, męża w bitwie o Breslau, a w domu ma chorą córkę. Oprócz niej, z rodziny pozostał jej tylko ten wnuk. Widzę, że chłopak ma na czole bliznę przykrytą włosami. Widocznie także zabawiał się w wojenkę za Fuehrera i Vaterland. Pomimo wychudzenia jest bardzo ładny. Ma jasne włosy, błękitne oczy, zimne jak lód i stanowi wymarzony typ germańskiej „blond bestii”. Sądząc po jego minie, wydaje mi się, że wojna niczego go nie nauczyła. Na polecenie babki chwyta kosz, staruszka dźwiga walizkę i neseser. Nie proszeni, niosą bagaże aż na peron. Wobec tego, mama dokłada jeszcze puszkę wieprzowiny i kostkę sprasowanej herbaty. Niemka uniżenie dziękuje i naraz zaciskając pięści szepcze:
    • Przeklęty Adolf! Oto do czego doprowadził naród niemiecki!
Mama uśmiecha się z ironią. Niemców wcale nie wzruszają potworne, nieopisane cierpienia milionów ludzi. Nie czują się współwinni. Przeklinają swego ubóstwianego Wodza, bo miał nieszczęście przegrać wojnę i sprawił wszystkim wielki zawód. Biedny niemiecki naród, tak podle oszukany przez Fuehrera! Ojciec, będąc jeńcem wojennym oflagu w Norymberdze, często wspominał o szaleńczym entuzjazmie Niemców, obrzucających kwiatami mknące pociągi, pełne jasnowłosych herosów w mundurach feldgrau, jadących na podbój świata. Kobiety omdlewały z zachwytu i dumy na widok portretu Hitlera. Oszalałe z miłości tłumy, wyciągały w górę prawice, wrzeszcząc aż do utraty tchu:
    • Heil Sieg! Heil Fuehrer!
Teraz przeklinają swojego Adolfa w żywy kamień, i wszyscy zapierają się związków z nazistami. No dobrze, jeżeli większość Niemców była nastawiona pokojowo, to skąd się brało tylu fanatycznych hitlerowców? Po klęsce Polski w 1939 roku, kobiety niemieckie pluły na prowadzonych pod eskortą jeńców polskich i wylewały na nich nocniki. Ojciec dostał się we wrześniu do niewoli rosyjskiej pod Stanisławowem, a potem na podstawie wymiany jeńców przez Rosję i Niemcy, znalazł się w w oflagu w Norymberdze. Zawsze podkreślał, że w obozie rosyjskim, daleko aż pod Uralem, cierpiał głód i chłód, lecz nikt nigdy mu nie ubliżył i nie uderzył, a ludność rosyjska okazywała polskim jeńcom serce i dzieliła się z nimi chlebem, którego sama miała tak niewiele.
Te dywagacje, nasunęły mi się jednak dużo później, kiedy dorosłam i miałam możność z perspektywy czasu, już bez emocji ocenić ówczesną sytuację. Wchodząc na peron, widzimy jakiś pociąg. Mama podbiega do kolejarza i pyta gorączkowo, czy ten transport jedzie w kierunku Liegnitz? Niestety, bardzo rozczarowane dowiadujemy się, że naszego pociągu nie ma. Zostanie podstawiony jutro, a może za kilka dni, jeśli coś nie nawali.
- O Boże, to gdzie my się podziejemy! Mamy czekać tu, na dworcu? - woła Mama bliska płaczu.
Może przecież zaistnieć sto powodów, które spowodują następną zmianę rozkładu jazdy. Ponownie wychodzimy przed budynek dworca, wlokąc z trudem za sobą bagaże. Od tego dźwigania mam poobrywane ramiona, ale nie pozwalam żeby Mama sama taszczyła większość naszych rzeczy, lub słono płaciła tragarzom. Jest bardzo blada i najwyraźniej źle się czuje. Siadamy na jakimś murku i apatycznie obserwujemy ulicę. W mieście rozpoczyna się poranny ruch. Ludzie śpieszą do pracy, gdzieś z daleka huczy fabryczna syrena. Nagle widzimy nadjeżdżający tramwaj; poobijany, brudny, ale jedzie i wesoło dzwoni. W pobliżu przystanął jakiś człowiek niosący drabinę. Przystawił ją do muru i młotkiem odbija hitlerowską swastykę widoczną nad drzwiami.
Obok, w budynku podziurawionym jak rzeszoto kulami, wychodzi kobieta na balkon, z włosami nakręconymi na papiloty i energicznie trzepie pościel. Potem, nie bacząc na chłód, zabiera się do mycia szyb. Obok niej widzę małą dziewczynkę. Trzymając lalkę, zajada kromkę chleba. Te prozaiczne, codzienne czynności, budzą we mnie ogromną tęsknotę za domem, gdzie rano, po śniadaniu, bawiłabym się z Danusią lalkami. Nie wiem, gdzie będzie ten mój nowy dom. Nie mam żadnych zabawek i jestem taką „starą maleńką”, nad wiek doświadczoną latami okupacji. Jednak wolno mi marzyć i zasypuję Mamę pytaniami, jak to będzie w tym Bunzlau? Mama odpowiada mi krótko i rzeczowo, starając się ściągnąć mnie z obłoków na ziemię.
Ranek jest bardzo chłodny i decydujemy się wrócić do hali dworca. Rozglądamy się bezradnie, szukając wolnego kącika. Wydaje się, że cała posadzka zajęta jest przez koczujących podróżnych. Niektórzy drzemią niespokojnym nerwowym snem, otwierając co chwile oczy i rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Na kamiennej posadzce leżą rozłożone gazety, stare szmaty, koce, a na tych śmieciach śpią umęczeni ludzie. Niektórzy mężczyźni usadowieni w kucki, grają w karty, klnąc i kłócąc się zajadle. Inni dyskutują o polityce, lub się posilają, rozkładając jedzenie na walizce. Pod nogami dorosłych, bawią się dzieci, urządziwszy sobie kryjówki między tobołkami. Kilku mężczyzn w nasuniętych na oczy czapkach, podaje sobie z rąk do rąk butelkę z bimbrem, przegryzając każdy łyk kawałkiem czerstwego chleba. Oj, mają już dobrze w czubie, bo kiedy przechodzimy, właśnie intonują sznaps barytonami piosenkę, przerywaną pijacką czkawką:
- Co użyjem, to dla nas, bo za sto lat nie będzie nas!
Lepiej trzymać się z daleka od tego towarzystwa. O wypadek teraz nie trudno, bo wielu pasażerów nosi przy sobie broń palną albo nóż. Naraz podchodzi do nas niechlujnie wyglądająca baba i uśmiechając się obleśnie pyta:
- Chce pani może tani nocleg?
Stara nie budzi naszego zaufania, bo kiedy pochyla się nade mną, żeby mnie pogłaskać po głowie, wyraźnie czuję odór alkoholu. Uchylam się z odrazą, unikając pieszczoty. Mama stanowczo odmawia. Na takim przygodnym noclegu mogłybyśmy się obudzić u świętego Piotra w niebie. Nasze eleganckie walizki z pewnością byłyby łakomym kąskiem dla złodzieja. Babsko nie zrażone odmową, zwraca się z tą samą propozycją do innych podróżnych, a my trafiamy do drzwi z krzywym napisem: „Tylko dla matek z dziećmi”. Ponieważ ja jestem dzieckiem, a Mama matką, więc wchodzimy z nadzieją, że w tym miejscu spokojnie i bezpiecznie przenocujemy w cieple.
Już od progu uderza nas w nos ohydny smród i zaduch. Brudne pieluchy wiszą na sznurku nad piecykiem. Pomimo dnia, pod sufitem pali się słaba, popstrzona przez muchy żarówka. Wysoko umieszczone okienka nie przepuszczają wiele światła przez brudne szyby. Pod ścianami, na drewnianych pryczach leżą porozbierane „do rosołu” kobiety z dziećmi. Odrażający zaduch sprawia, że cofam się od progu. Jednak Mama postanawia tu pozostać i siłą wciąga mnie do wnętrza. Podchodzi do nas pani w ongiś białym fartuchu i każe Mamie pokazać bilety. Potem wskazuje nam dół piętrowej pryczy, gdzie możemy się przespać.
Mama prędko rozkłada koce i poduszkę, polecając mi zdjąć buciki. Kładę się bardzo niechętnie, bo wcale nie chce mi się spać, jestem tylko zmęczona. W kącie stoi piecyk-koza, a na nim wielki kocioł z gorącym mlekiem. Do kotła ustawiła się długa kolejka. Mama wyciąga z kosza garnuszek i wsypuje do niego trochę kawy, przechowywanej na czarną godzinę. Wolno sączę wonny napój z mlekiem, delektując się smakiem i posyłam Mamie uśmiech. Biedaczka, trzyma się tylko nerwami i resztką sił. W tych warunkach jeść nie możemy, zresztą nie jesteśmy głodne i to jest zły znak, świadczący o naszym skrajnym wyczerpaniu. Smród w tym pomieszczeniu jest obrzydliwy i czuję mdłości. Mam także zawroty głowy i boli mnie brzuch. Jestem rozdrażniona wrzaskami niemowląt i ordynarnymi kłótniami kobiet. Przytulam się do Mamy i próbuję zasnąć. Godziny płyną tak wolno, że czas zdaje się stać w miejscu.
Powoli zapada wieczór. Ponurą salkę zalegają mroczne cienie, a żarówka pod sufitem zaledwie się żarzy. Po katach, jak zjawy, bieleją rozwieszone na sznurkach pieluchy. Prycza jest piętrowa, nad nami leży kobieta z niemowlęciem. W pokoju jest bardzo gorąco i sąsiadka z góry wyjmuje dziecko z becika, kładąc je na materacu. Po chwili czuję, że coś kapie mi koło twarzy i moczy poduszkę. Zrywam się ze wstrętem i skarżę się Mamie. Okazuje się, że maluch siusia mi na głowę. Poduszka jest mokra i nie mam na czym położyć głowy. Mama prosi grzecznie kobietę, żeby zechciała zabezpieczyć niemowlę, a ona na tę uprzejmą uwagę reaguje chamskim wrzaskiem. Mama macha ręką na znak, że nie warto wdawać się w pyskówkę. Zamiast poduszki podkłada mi pod głowę zrolowany koc. Układamy się od nowa, próbując zasnąć.
Właśnie zapadam w błogi sen, kiedy niemowlę nad naszymi głowami zaczyna się drzeć jak opętane. Jego wrzask natychmiast podejmuje troje innych dzieciaków i koncert trwa nieprzerwanie. Zrywam się ponownie i mam ochotę zawtórować szczeniakom na całe gardło! Matki ryczących pociech, każda na inną nutę, zaczynają nucić kołysanki. Daje to niezamierzony efekt, bo hałas się wzmaga, budzą się coraz to inne dzieci i już nikt nie jest w stanie zmrużyć oka. Matki schodzą z prycz, grzeją mleko i rozpoczynają kłótnię. Na domiar złego, kobieta z górnej pryczy rozkłada zabrudzone pieluchy, a ich smród wywołuje u mnie wymioty. Mama ociera mi twarz zmoczonym ręcznikiem i podaje zimną kawę do popicia. Zdenerwowana wrzaskiem niemowląt i wymiotami, oświadczam, że dłużej w tym miejscu nie zostanę i koniec! Po namyśle, Mama przyznaje mi rację, może lepiej nam będzie w hali dworca.
Dworzec wrocławski po wojnie. foto Radio Wrocław
Zbieramy bagaże i wynosimy się stamtąd.W pobliżu znajdujemy wolny kącik. Zajmujemy go i ponownie rozkładamy na posadzce gazety, koce itd. Chociaż jest już druga nad ranem, o spaniu nie ma mowy. Dworzec przypomina ul z wyrojem pszczół. Coraz to nowi podróżni śpieszą do podstawianych pociągów. Ktoś komuś depcze po nogach, ktoś inny krzyczy, że został okradziony. Psychicznie chory człowiek zaczyna przeraźliwie wyć, kołysząc się jednostajnym ruchem w przód i w tył. Polskich wojskowych prawie nie widać, za to po hali  krążą żołnierze radzieccy, z pepeszami przewieszonymi przez ramię.
Utrwalił mi się w pamięci dzień 3 sierpnia 1944 roku, kiedy do miasta wkraczały wojska radzieckie. Stojący na ulicach ludzie, w milczeniu przypatrywali się olbrzymim czołgom, tak potężnym, że osławione niemieckie Tygrysy wydawały się przy nich miniaturkami. Czołgi oblepione piechotą, uczepioną ich pancerzy, mieląc gąsienicami i rycząc silnikami jechały ulicami miasta. Za nimi ukazały się wielkie samochody ciągnące działa i kolumny piechoty, brudnej, zmęczonej, prosto z linii frontu. Chociaż zawdzięczaliśmy im pozbycie się Niemców, nie słychać było okrzyków radości i nikt nie obrzucał żołnierzy kwiatami.
Byliśmy przyzwyczajeni do widoku czystych i wymuskanych Niemców, więc patrzyliśmy w osłupieniu na brudnych, skromnie umundurowanych Rosjan. Ich kobiety ze służb pomocniczych, budziły współczucie. Miały na sobie jakieś okropne uniformy, a na nogach pończochy z bandaża. Nie była to ich wina. Większość z tych dziewcząt była naprawdę bardzo ładna i zgrabna.
Widok pijanych mężczyzn w hali dworca przejmuje nas lękiem. Są uzbrojeni i niebezpieczni, bo lubią używać broni jako argumentu nie do odrzucenia. Ale nie tylko ich należy się obawiać, bo dokoła pełno innej rodzimej szumowiny. Morderców wypuszczonych z więzień, zboczeńców i złodziei, gotowych okraść i zabić rodzoną matkę. Mama ma przy sobie pieniądze, a ubrana jest w elegancki płaszcz z lisem, na palcu ma złoty pierścionek zaręczynowy z rubinem i brylantem. Na wszelki wypadek przekręca go kamieniami w dół, tak, iż widać tylko obrączkę, i nie zdejmuje z dłoni rękawiczek.
Tak właśnie szłyśmy do dworca.
 Naszą uwagę zwraca kilku młodych mężczyzn, siedzących na kupie gruzów. Mają na sobie podniszczone ubrania, jakby szyte na kogoś innego i zachowują się podejrzanie. Pochyleni ku sobie szepczą coś, starając się być jak najmniej widoczni. Jednak tą właśnie, szczególną ostrożnością, ściągają na siebie uwagę podróżnych. Nagle, jak spod ziemi wyrasta przed nimi młodziutki milicjant, z biało-czerwoną opaską na ramieniu i karabinem przewieszonym przez plecy. Chłopak ma chyba z siedemnaście lat i z powagą poleca mężczyznom okazać dokumenty. Zagadnięci, okazują gestami, że nie rozumieją o co mu chodzi. To Niemcy. Milicjant nie zna języka niemieckiego, więc nieco stropiony, zwraca się do jakiegoś starszego pana i prosi go o pomoc. Przez tłumacza pyta Niemców, na jaki pociąg czekają i ponownie żąda okazania dokumentów? Niemcy pogardliwie odwracają się do niego plecami i udają, że go nie słyszą. Dokumentów także nie zamierzają pokazać, bo ich pewnie nie mają. Są przekonani, że chłopak się zniechęci i zostawi ich w spokoju. Pomylili się jednak. Po chwili wahania, milicjant ujmuje pod pachę siedzącego z brzegu Niemca i stara się podnieść go z posadzki. Tamten, to potężne chłopisko, przy drobnym, chudym chłopcu wygląda jak Goliat. Jednym silnym ruchem wyrywa się z jego rąk. Ale milicjant nie daje za wygraną i ponownie chwyta Niemca za ramię. Mężczyzna odwraca się raptownie i wali chłopca pięścią w twarz, wykrzykując pogardliwie:
- Du verfluchte Hund4!
Podróżni, oburzeni tym znanym nam dobrze słówkiem, otaczają Niemców ciasnym kręgiem. Tylko patrzeć, a dojdzie do samosądu. Ale Niemcy wcale nie zamierzają dobrowolnie opuścić dworca. Zachowują się agresywnie i wprost prowokują swym zachowaniem do groźnej awantury. Kilku silnych mężczyzn, przychodzi milicjantowi w sukurs. Razem usiłują wyrzucić Niemców z hali dworca. Zaczyna się kotłowanina i przepychanki, okraszone wrzaskiem obu walczących stron.
Milicjanci w 1945 r. foto. Szczecinek. Portal informacyjny.
 W zamieszaniu, jeden z Niemców chwycił leżącą butelkę po piwie i z rozmachem zdzielił nią milicjanta po głowie. Chłopiec zalany krwią runął na posadzkę.Z krzykiem przerażenia ukryłam twarz na kolanach Mamy. Wypadki toczyły się z błyskawiczną szybkością. Nie zdążyłam jeszcze przyjść do siebie po przeżytym szoku, kiedy z głębi hali przybiegło kilku milicjantów, zaalarmowanych przez podróżnych. Koło Mamy i mnie, utworzył się mur z ludzi i nic więcej nie zdołałyśmy zobaczyć. Raptem huknęły dwa strzały, tłum rozprysnął się na boki. Ktoś krzyknął ostrzegawczo:
- Uwaga, kryć się, Szkopy mają broń!
Posłyszałyśmy tupot biegnących nóg i pojedyncze strzały z pistoletu. Kule gwizdnęły niepokojąco blisko nas, odłupując tynk ze ściany. Uciekający Niemcy wypadli z hali dworca. Naraz rozległ się terkot serii z pepeszy i wszystko ucichło. Ludzie przyzwyczajeni przez okres wojny do strzelaniny, usiedli z powrotem na swoich miejscach, pomstując głośno i odgrażając się Szwabom. Ciało zabitego milicjanta wyniesiono z hali. Z jego głowy kapała krew i znaczyła ślad na brudnej kamiennej posadzce. Był taki młody, może w domu czekała na niego matka? Do służby w milicji wstąpił z pewnością nie dla ideologii, ale dla chleba. To była praca, chociaż mało płatna i bardzo niebezpieczna. Do dziś mam wiele szacunku dla tych pierwszych polskich milicjantów, zmagających się z ogromem zła, jakie wylęgło się w czasach wojny i okupacji. Nie byli pachołkami stalinowskiego terroru, lecz tylko stróżami porządku. Dopiero później milicja stała się znienawidzona. Wielu z nich leży na bolesławieckim cmentarzu, trafionych niemiecką, albo bandycką kulą. 5
Tak wyglądał Dworzec Świebodzki w 1945 r. foto Fakt
 Noc minęła bez dalszych awantur, bo do rana krążyły po hali patrole milicji i wojska, płosząc niebieskie ptaszki. Odetchnęłyśmy z ulgą, gdy nareszcie zaświtał pogodny, jesienny dzień. Świeciło słońce, więc zdecydowałyśmy się wyjść z hali na świeże powietrze. Przy pomocy życzliwych podróżnych, nasze bagaże znalazły się na peronie. Odetchnęłam pełną piersią, nadstawiając twarz ku blademu i przymglonemu jesiennemu słońcu. Na torach mnóstwo pociągów, a na peronach tłumy podróżnych. Wybrałyśmy sobie kawałek wolnego miejsca i usiadłyśmy na walizkach. Na torze stoi ogromny eszelon, złożony z wagonów towarowych, załadowanych ludźmi, bydłem i sprzętem gospodarczym. Z otwartych drzwi wagonu wygląda krowa, którą właśnie doi tęga wieśniaczka. Mleko miarowo strzyka do wiadra, a krowa ogania się ogonem przed natrętnymi muchami. Gospodyni siedząc na trójnożnym stołku, niczym starożytna Pytia, co chwilę zwraca krowie grzeczną uwagę:
- Nastąp się, Białka! A żeby cię wilki zeżarły, bydlę jedno. Nic, ino by żarła, a mlika daje jak z łaski. Aaa?
Na ten zarzut pełen goryczy, krowa nie reaguje, za to z drugiego wagonu, koń wystawia łeb i rozgląda się dokoła wystraszonym wzrokiem. Sędziwy chłop wyciera mu boki wiechciem słomy, a potem karmi go z ręki owsem i klepie po szyi. W głębi wagonu dostrzegam łóżka przykryte kraciastą pościelą, stoły, krzesła, piec – kozę, a na nim garnki. Nie brakuje nawet pobożnych obrazków na ścianach. Mój Boże, cała wieś na kółkach!
 Mama tłumaczy mi, że są to Polacy z Litwy i zza Buga, wypędzeni z ojcowizny na rozkaz Stalina. Zmuszeni są szukać na tych ziemiach nowego domu. Ludzie ci, mówią takim miłym śpiewnych akcentem, jakim przemawiał do mnie ojciec chrzestny, rodowity lwowianin. Z pobliskiego wagonu wysiadła staruszka i przechadza się po peronie, odmawiając szeptem różaniec. Skończywszy poranny pacierz, podchodzi do nas i pyta:
- Oj, paniuńciu, proszu ja was, a daleko jeszcze do tego Żagania? Jedziemy już miesiąc, a dojechać nie możemy. To daleko?
Mama niestety także nie wie, gdzie jest ten Żagań.
- Bożesz ty, mój kochany! - wzdycha strapiona babcia. - Wiozą nas na taki kraj świata, o którym nawet nikt z nas nie słyszał. My spod Buczacza, paniuńciu, jedziemy. Bydlątka nam się marnują, a i człowiek nie nawykły. Ja pierwszy raz w życiu koleją jadę. Ot, na stare lata tułaczka. A paniuńcia to skąd?
- Z Rzeszowa.
- Ot, sławne miasto. Mój syn w PZL-ocie przed wojną pracował6. A paniuńcia daleko jedzie?
- Do Bunzlau. Też nie wiemy, gdzie to miasto się znajduje.
. - O Matko Boska Berdyczowska! - użaliła się staruszka. - Tak sama jedzie, z panienką? Bledzieńkie takie, widać droga zmarnowała. A z naszej wsi nawet połowa nie została. Co Sowieci nie wywieźli na wschód, to UPA wymordowało. Tak się patrzę na te ziemie, nawet bogate, gospodarstwa ładne. Ale to nie nasze. Tam góry, jary, kurhany, groby naszych ojców. Zostawiliśmy wszystko na przepadłe i poszliśmy tułać się po szwabskich ziemiach! - babcia chlipnęła żałośnie i wytarła oczy skrajem fartucha.
- Może nie będzie tak źle. - Mama starała się ją pocieszyć, zresztą bez przekonania. - Podobno macie dostać duże gospodarstwa.
Babcia skrzywiła się z pogardą.
- My nie żebraki, co nam po szwabskiej ziemi? Siedzieliśmy na swojej od stu lat, a może i więcej. Co tam polskiej krwi wsiąkało w ziemię przez wieki, to tylko jeden Pan Bóg wie. Niby ładne te miasta, ale gdzie im do naszego Buczacza, do Lwowa, Stanisławowa, gdzie im do Kołomyi, Żółkwi, Truskawca, Kamieńca.... Jakie tam zamki, jakie pałace i dwory były! Polskich królów, panów, szlachty. Spalone, zniszczone, zmarnowane. A ziemia jaka! Czysty czarnoziem, że i na świecie takiego nie znajdzie.... A może panienka napiłaby się świeżego mleka? - zagadnęła mnie babcia, zmieniając raptownie temat.
Powojenna wędrówka ludów.
Na samą myśl o mleku, aż się oblizałam. Babcia uśmiechnęła się i prędko podreptała do wagonu. Po chwili wróciła z dwoma garnuszkami pełnymi białego, słodkiego mleka. Och, cóż to za rozkosz, po tylu dniach jedzenia suchego, czerstwego prowiantu, napić się świeżego mleka! Mama sięgnęła do torebki po pieniądze, lecz babcia stanowczo odmówiła przyjęcia zapłaty.
- Niech wam pójdzie na zdrowie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy? - rzekła na pożegnanie.
Ten dzień zaczął się dla nas bardzo szczęśliwie. Nasz pociąg podstawiono po południu, a w otwartych drzwiach pierwszego wagonu, stał nasz rosyjski opiekun z Katowic! Dostrzegł nas i z daleka zaczął do nas machać ręką. Dzięki jego wyjątkowej uprzejmości, miałyśmy znowu względnie wygodne miejsca i bezpieczną podróż. Ponownie przeżyłyśmy szturm na pociąg, ale nie będę się powtarzać i opisywać tego koszmaru.
                                 ------------------------------------------------

1Niederschlesien – Dolny Śląsk.
2Volkssturm – niemieckie pospolite ruszenie, powołane przez Hitlera w 1944 r.
3Festung Breslau – twierdza Breslau. W 1945 r. Niemcy zamienili miasto w twierdzę, która poddała się wojskom radzieckim dopiero 6 maja 1945 r. Kapitulację Moskwa uczciła salutem 224 dział i okrzykiem: - Breslau padł!
4Du verfluchte Hund! - Ty przeklęty psie!
5Obecnie tablice poświęcone poległym wtedy milicjantom, są zdejmowane z cokołu i znikają. Komu szkodzi pamięć o tamtych ludziach i tamtych czasach, nie wiem.

6PZL – Polskie Zakłady Lotnicze w Rzeszowie.

2 komentarze: